Po ostatnim, napisanym przez Cezarego poście i po Waszych reakcjach na jego szczere słowa naszło mnie wiele zamyśleń. Ewoluowałam w nich od zwątpienia w sens tak otwartego pisania na blogu poprzez chęć odsłonięcia się jeszcze bardziej po to, by do końca zrozumieć samą siebie i abyście Wy zrozumieli choć trochę mnie, nas w tych naszych "dziwnych" marzeniach, "nietypowych" wyborach, "oryginalnych" decyzjach. Pisząc bloga komunikujemy się z Wami. Pragniemy tej komunikacji a także tego by była ona rozumna, pełna wzajemnego szacunku i empatii. I zazwyczaj tak właśnie jest, co zauważamy i za co jesteśmy naszym czytelnikom wdzięczni.
Istnieją jednak tematy zapalne, które nieodmiennie wywołują na tym blogu wzburzenie, podejrzliwość, czy też surowy osąd. A my z Cezarym, mimo wszystko, wciąż do nich co jakiś czas wracamy i znowu dostajemy po głowie, czując się nieraz jak zbesztane za swoją beztroskę dzieci. Myślałam, rozmawiałam z mężem o tej burzy w szklance wody, którą niechcący znów wywołalismy. I oto do czego doszłam...
Obserwowałam i obserwuję nas oraz zachowania naszych zwierząt i uświadamiam sobie jak zmieniało się to wszystko podczas tych pięciu lat od naszego osiedlenia się tutaj. Dzięki temu między innymi dotarłam w tym namyśle do samej głębi mojego poczucia sensu istnienia i do odczuwania szczęścia w życiu blisko natury, jako istoty tego sensu.
Czym jest to nasze życie tutaj? To nic innego, jak budowanie naszej własnej, szczęśliwej arki. Tratwy, na której nader skromnie żyjąc podług własnych, zgodnych tylko w przyrodą praw i rytmów oraz pełnych uczuć serc próbujemy ocaleć i oprzeć się wpływom tego zwariowanego, pełnego cynizmu, agresji, fałszu, pośpiechu cywilizacyjnego, zunifikowanego i stechnicyzowanego, zewnętrznego świata. Po całym życiu przemieszkanym w wielkich miastach Polski i Australii zapragnęliśmy stworzenia dla siebie nowej, lepszej rzeczywistości. Prostej, pracowitej, cichej, związanej z naturą i jej posłusznej. Kupiliśmy dom na samiutkim końcu wsi, tuż przy bezkresnych lasach, łąkach i polach. Sąsiadów mając niewielu, ale za to przyjaznych, chętnych do dzielenia się swoją wiedzą i doświadczeniem, tolerancyjnych.
Utopia? Tak można by mniemać. Ale według nas, to wciąż możliwy do realizacji ideał. Aby jednak ten ideał wypełnił się treścią potrzebowaliśmy zasiedlić nasze gospodarstwo zwierzętami, które moglibyśmy otaczać troską i miłością, a które mogłyby być z nami szczęśliwe oraz bezpieczne.
Najpierw przyjechały do Jaworowa kolorowe, wesołe kociaki a zaraz po nich najcudowniejszy z wszystkich naszych dotychczasowych psów - Zuzia. Zwierzaczki stały się integralną częścią rodziny, ofiarowując nam swe bezgraniczne przywiązanie, mnóstwo radości, ale i trosk, ucząc cierpliwości oraz zrozumienia ich potrzeb. Jednak to byli domownicy a piękne miejsce, gdzie zamieszkaliśmy stwarzało możliwości aby mogli do nas dołączyć kolejni przedstawiciele świata zwierząt. Wszak należał do nas ogromny budynek gospodarczy. I ogrodzony, wielki ogród. A wokół rozpościerało się tyle przestrzeni, zielonych pastwisk, spokojnej, sielskiej rzeczywistości, że grzechem byłoby nie wykorzystać tego.
Przybyły zatem do nas kury - zielononóżki kuropatwiane, czubatki i araukany, - głównie jako wymyślone przez nas źródło dochodu. Szybko jednak okazało się, że te ptaki są dla nas czymś więcej - możliwością codziennej obserwacji społecznych i indywidualnych zachowań tych ciekawych stworzeń, ich uczuć, obyczajów i przemian od narodzin aż do śmierci. No właśnie - Śmierci. Pojawiła się ta pani, jako konieczność i naturalny bieg rzeczy w sprawnie działającym gospodarstwie wiejskim. Odczuwaliśmy głęboko każde odejście kury, kurczaczka czy koguta. Ale godzilismy się z tym i nadal godzimy, gdyż inaczej być nie może, jeśli chce się tu sprawnie funkcjonować. Jednak jest coś, co zrobić możemy, rzucając tym w jakiś sposób wszechwładnej pani Śmierci wyzwanie. W naszej jest mocy ofiarować dobre życie innym zwierzętom. Dać im możność spokojnej, radosnej egzystencji u nas. Przezwyciężyć w ten sposób gorycz rozstania wynikającego z konieczności dokonywania selekcji w stadzie.
I tak w Jaworowym gospodarstwie zamieszkały kozy. Najpierw czarna Brykuska i siwa Popiołka. Rok po nich czarno - biały koziołek, Łobuz Kurdybanek. A po kilku miesiącach biała kózka Majka. A skoro stworzyliśmy już takie kozie stadko, to nie dziwota, że doszło w nim do rozmnożenia. Wszak to naturalne, gdy cap przebywa blisko kozich panien. A poza tym naturalne jest, iż kozy, choć to cudownie rozumne i wdzięczne w hodowli zwierzęta mogą a nawet powinny dostarczać swym gospodarzom poza swym miłym towarzystwem także i mleka. Aby jednak to mleko było w wymionach potrzeba maleństw, dla których ono powstaje.
Przebywając codziennie przez wiele godzin z kozami miałam możność zaobserwowania jak wspaniałymi są one matkami. Jak bardzo uczucia macierzyńskie ubogacają ich świat, zmieniają na lepsze charaktery, pozwalają jeszcze bardziej zbliżyć się do nas - ludzi. Jeszcze bardziej polubiły kontakty z nami, pieszczoty, wspólne spacery. W oczach karmiących czy też wylizujących swe kożlęta matek dostrzegałam błogość, pełnię szczęścia, słodycz, spełnienie...Czy widziałam tylko to, co chciałam widzieć? Nie sądzę. Myślę, iż większość wrażliwych opiekunów zwierząt miało możność zaobserwowania czegoś takiego. Macierzyństwo to nie tylko czysta fizjologia. To wzniesienie się na jakieś wyższe piętro duchowego rozwoju. To dotarcie do samej głębi przeżywania. Istnieję już na tym świecie dość długo by móc zauważyć i docenić wiele cudownych, magicznych wręcz chwil oraz związanych z macierzyństwem przeżyć, jakich doświadczały moje zwierzęta - kiedyś koty i psy, a teraz kozy. Nie wyobraziłam sobie tego, nie antropormofizowałam. Widziałam! I za każdym razem mocno przeżywałam to jako czystą radość, najgłębsze szczęście jakiego doznać może jakakolwiek czująca istota. Oczywiście, istnieją w świecie zwierząt niespełnione, niezadowolone ze swego losu matki. Jednak tak samo jest w świecie ludzkim. Przecież, w gruncie rzeczy, tak niewiele się od swych braci mniejszych różnimy...
A skoro urocze, kozie maleństwa zamieszkały w koziarni, to i w naszych sercach zagościły zupełnie nowe uczucia: tkliwości, dumy, spełnienia się w roli wiejskich gospodarzy, ale i jątrzącego poczucia niepokoju...Bo gdy rodzą się koziołki tak trudno zapewnić im szczęśliwe życie. W naszym przypadku okazało się to, niestety, niemożliwe. I znowu dotknąć nas musiała bezwzględna pani Śmierć. Przyszła nieodwołalnie i zgasiła w nas na jakiś czas promyk radości i ufności.Wszystko się w nas zatrzęsło. Zalęgło się poczucie winy i bezradności, bolesny smutek...Potrzebowaliśmy czasu by dojść do siebie.
Jednak ten czas, miast uspokojenia, przyniósł wypadek samochodowy, który nadwyrężył nasze zdrowie i poczucie bezpieczeństwa. Uświadomił jak wszystko jest na tym świecie niepewne i kruche. Z jak wieloma rzeczami możemy nie zdążyć. Jak blisko wciąż nas pani Śmierć krąży i jak kapryśną, nieprzewidywalną jest istotą.
Cóż możemy zrobić? Jakże się jej oprzeć? Czymże odbudować poczucie sensu i radości życia? Tylko samym życiem i czynieniem w nim dobra. Tylko realizacją marzeń. Tylko pozytywnym dzianiem - codzienną pracą i troską o naszych podopiecznych. Intensywniejszym niż dotąd zauważaniem najdrobniejszych nawet radosnych iskierek, najdelikatniejszych uczuć, rozdmuchiwaniem ich.
Nadal budujemy więc uparcie naszą arkę. Przygarnąwszy białego pieska Jacusia wyraziliśmy tym samym chęć ponownego zaufania życiu. To była decyzja płynąca prosto z serca, spontaniczna - nieomalże jednocześnie przez nas oboje wyrażona. Chcieliśmy bardzo pomóc temu psu. Dać mu dom, miłość i stabilizację. A on mógł pomóc nam cieszyć się życiem na nowo, odkupić winę po dramatycznym odejściu dwóch koziołków, stać się kolejnym ważnym członkiem Jaworowego stada, towarzyszem Zuzi a nawet, ewentualnie...ojcem jej dzieci.
I oto znowu wywołujemy wilka z lasu - ten wielce drażliwy, kontrowersyjny temat. Jakże możemy chcieć by nasza Zuzia została matką, skoro w schroniskach jest tak dużo bezdomnych psów, skoro tyle już psiego nieszczęścia na świecie? Czy jesteśmy bezmyślni i nieodpowiedzialni?
Zaprzyjaźnieni czytelnicy naszego bloga wiedzą, że od dawna marzyliśmy o tym, by Zuzia mogła urodzić szczeniaki. Kochamy tę psinę bardzo. Chcemy by mogła w swym, tak krótkim przecież psim żywocie, przeżyć pełnię szczęścia. Zasługuje na to. Czy pamiętacie mój ubiegłoroczny, kwietniowy post o romansie Zuzi? Jakże była wtedy ogromnie zadowolona i nam wdzięczna, iż pozwoliliśmy jej doznać smaku miłosnych igraszek pod gwiaździstym niebem Pogórza. Nie zaszła wówczas w ciażę - i bardzo dobrze, bo tamten piesek nie bardzo pasował do niej gabarytami, charakterem i wyglądem. Ale oto teraz zamieszkał z nami Jacuś - jakże do Zuzieńki podobny. Jakby na miarę dla niej uszyty! Na dodatek po początkowych między nimi animozjach pieski tak bardzo się zaprzyjaźniły, że nie odstępują się prawie na krok i bawią niczym radosne szczenięta. A kiedy indziej leżą przy sobie, jak bardzo czuli względem siebie przyjaciele. Opierają wzajemnie o siebie pyski. Patrzą ufnie i spokojnie. To wspaniały dla nas widok, będący potwierdzeniem tego, iż słusznie zrobiliśmy przyjmując Jacusia do naszej rodziny. Wprawdzie wydarzenie z Brykuską mocno nadwątliło moje zaufanie do tego pieska, zaburzając sielankowość naszego bytu oraz poczucie bezpieczeństwa. Ze wszystkich sił staram się jednak je odbudować i znowu pozwolić płynąć naszej arce zgodnie ze spokojnym wiatrem, wspomaganego realizacją marzeń, życzliwego przeznaczenia. Pomaga mi w tym zwykła praca, codzienna obserwacja zwierząt, spokojna współegzystencja z nimi, obcowanie z mądrością, surowością oraz pięknem otaczającej mnie przyrody...
Chcielibyśmy by po odejściu za tęczowy most Zuzi (które oby nieprędko nastąpiło!) została u nas jej córka. By mając Zuzine geny ocaliła w ten sposób kawałek naszej ukochanej psinki. By pani Śmierć nie zabrała nam tak zupełnie i tak nieodwołalnie Zuzieńki oraz Jacusia, który jest nam coraz bliższy a z czasem zapewne stanie się równie bliski, co Zuzia. W naszym gospodarstwie jest miejsce i możliwości by mogło tu w razie problemów ze znalezienieniem innych, przyjaznych domów, zamieszkać kilkoro Zuzieńkowo-Jacusiowych potomków. Mamy też serdecznych znajomych, którzy od lat zachwyceni Zuzią, w każdej chwili chętnie adoptowaliby jej potomstwo. Tym samym wydaje się więc nam, iż nie zrobimy tym psiakom żadnej krzywdy.
To, czy pozwolimy Zuzi i Jacusiowi na założenie psiej rodziny nie jest jeszcze zdecydowane. Gdyby miało do tego dojść, to raczej nie teraz. Potrzeba lepszego poznania Jacusia, jego wtopienia się w nasze stado oraz zupełnej pewności co do przyszłego losu jego potomstwa.
Nasze dzieci są już dorosłe i żyją daleko od nas, mając swój własny świat i swoje spełnienia. A my tutaj, na urokliwym Pogórzu Dynowskim, wraz z naszym zwierzyńcem kreujemy serdeczną, zgodną, pochłaniającą nas całkowicie rzeczywistość. Odkurzamy stare pragnienia, pozwalamy się rodzić nowym...Dlatego też wróciła do nas wizja Zuzi, jako wspaniałej, szczęśliwej matki. Tym niemniej, temat ten na razie pozostaje w fazie gdybania. Marzenia. Snucia przyjemnych fantazji. I proszę, miejcie do nas zaufanie oraz pewność, iż jeśli tak się stanie, to wkrótce po powiększeniu naszej rodziny o kilka psiaków, Zuzia i Jacuś przejdą konieczne w ich wypadku operacje kastracji i sterylizacji. Stanie się tak najprawdopodobniej także wówczas, gdy nie pozwolimy naszym psom pójść za głosem instynktu. Zdajemy sobie przecież sprawę, iż te zabiegi mogą uchronić ich w przyszłości od ciężkich chorób, a co ważniejsze, zapobiec niekontrolowanemu rozrodowi.
Chcemy by nasza spokojna, szczęśliwa, wbrew zakusom pani Śmierci ocalała arka, wciąż płynęła odważnie przed siebie, pozwalając nam realizować najśmielsze nawet marzenia, myśleć i działać niestereotypowo, wraz z naszymi zwierzętami cieszyć się w pełni tym pogórzańskim żywotem i być blisko, jak najbliżej natury...
I jeszcze na koniec wierszo - piosenka napisana przeze mnie kilka lat temu a dzisiaj uaktualniona. Wciąż szukam dla niej melodii. Może ktoś z Was coś by mi podsunął...?!:-))*
Arka Oli i Czarka
Opowiem Wam bajkę
o dwojgu
Co dawno się
kiedyś spotkali
Nie wierząc, że
to możliwe
Po prostu się
pokochali
Daleko im było do
siebie
Świat cały ich
przecież rozdzielał
Pragnęli pod
wspólnym być niebem
A więc złączyli
swe nieba
I teraz na krańcu
krańca
Z ufnością witają swój dzień
Ruszają znowu do
tańca
Ich arka
bezpieczna we mgle…
Tak swojskie,
ciepłe, codzienne
Nadają rytm
naszym dniom
Te nasze tańce
kuchenne
A z nami pląsa
też dom
W kapciach dokoła
tańczymy
Odpływa gdzieś
cały świat
Mijają nam lata i
zimy
A taniec nasz
trwa i trwa
Psom pyski się
śmieją szelmowsko
Już skaczą do twarzy i dłoni
A koty mruczą
beztrosko
Ich magia nasz
dom ochroni…
Za oknem kóz, kur
gadanie
I przestrzeń
lasów i gór
A tutaj po prostu
nasz taniec
A tutaj cukier i
sól
Z dwóch kubków pachnie
herbata
Z pokoju dobiega
muzyka
Nasz własny
kawałek świata
Nasz swojski zakątek życia
I płynie w dal
nasza arka
Rytm serc jej
nadaje kurs
Opowieść Oli i
Czarka
Historia
złączonych dusz…
P.S. 1
Stan psychiczny Brykuski poprawił się. Wychodzi na spacery i pasie się normalnie, ale nadal z wielką nieufnością i lękiem spogląda na Jacusia. Chowa się za mnie. Tuli z całej siły. Wymiona wciąż ma twarde. Mleko, niestety, różowe choć zewnętrzne rany ładnie się zagoiły (smaruję je maścią nagietkową otrzymaną od miejscowej zielarki).
P.S. 2
Jacuś jest najprawdopodobniej psem rasowym. Zdaje się, iż to Akita. To inteligentny psiak. Nauczył się ignorować zupełnie nasze koty. Kociarstwo często sypia w dzień na krzesłach kuchennych albo na parapecie, Jacuś pod stołem, Zuzia obok i jest OK!:-))
P.S. 3
Nareszcie i u nas trochę popadało i ciut się ochłodziło! W lesie pojawiły się prawdziwki i maślaki:-))