Dojąc wieczorem kozy doznałam nagłego
olśnienia. Otóż wtem mi się objawiło, że przy całym zmęczeniu i znoju tego
życia na wsi czuję się tu po prostu potrzebna i niezastąpiona. To uczucie jest
bardzo silne a mojemu „ego” ogromnie potrzebne. I to właśnie ono jest zapłatą za cały ten
codzienny trud, za monotonię powtarzalnych czynności, za przezwyciężanie swoich
bólów i niepokojów. Idę do przodu, bo iść muszę, bo chcę. Bo to moje wytężone, odpowiedzialne działanie, ta
zwyczajna dreptanina jest niezbędna by gospodarstwo działało jak dobrze naoliwiona
maszyna. Począwszy od opieki nad zwierzętami i plewieniu grządek, skończywszy na gotowaniu,
sprzątaniu czy współuczestnictwu w zwożeniu, cięciu i układaniu drewna na opał.
Nie robię tu nic bez sensu. Nic z poczucia nudy. Nic dla zabicia czasu. Niczego nie udaję ani przed
innymi ani przed sobą. Jakże mogłabym zabijać czas, skoro wciąż mi go mało?
Ożywiam go każdą czynnością oraz myślą o tym, co jeszcze mam do zrobienia. Uwalniam z siebie kolejne pokłady energii nawet
wówczas, gdy zdaję się samej sobie kompletnie z niej wypalona.
Patrzę wstecz, na bardzo odległe już
mentalnie, choć czasowo nie tak bardzo czasy, gdy mieszkałam w mieście i chodziłam codziennie do mojej pracy. Środowisko uczelniane, w którym się
obracałam pełne było złośliwości, plotek,
nieustannego poczucia zagrożenia, lęku przed zwolnieniem. Nikt tam nie był
niezastąpiony. Ktoś, kto brylował i puszył się dzisiaj jutro znikał jak gdyby
nigdy go nie było. A życie toczyło się dalej. Mróweczki nadal robiły swoje,
truchlejąc coraz bardziej pod wzrokiem władcy mrowiska. I żadna nie czuła się
pewnie, choć starała się przed innymi udawać i robić dobrą minę do złej gry.
Jednak stan zagrożenia trwał i jątrzył od środka, zaburzając stosunki
międzyludzkie i rujnując spokój ducha oraz zaufanie.
Ileż to razy
umęczona wrogą, graniczącą z mobbingiem atmosferą wracałam przybita do domu. Ileż razy dziwiłam się samej sobie, że trwam tam
dalej i znoszę wszystko, co wydawało się tak niemożliwe do zniesienia. A innym
znów razem wciągnięta w wir obowiązków i terminów, w ciągłym stresie i pośpiechu jak automat bardziej
byłam a nie wolny człowiek.
A czas przeciekał
przez palce. Czas między ósmą a szesnastą – jak dobrowolne zesłanie. Praca tak
pożądana ze względu na stały dochód a tak nieprzyjemna ze względu na poczucie
marnowania czasu…Bo tymczasem za oknem ludzie śpieszyli do innych, ważnych, jakże ciekawych
spraw. Magnolie zakwitały a potem przekwitały. Topole zrastały się a potem
rozstawały w czasie wycinki z jemiołami. Słońce malowało świat na odcienie
wszystkich pór roku. Gdzieś tam na horyzoncie pola i lasy wołały przestrzenią i
świeżym powietrzem…A ja tkwiłam tam, w tym wielkim budynku pełnym zestresowanych ludzi i miałam dojmujące poczucie uwięzienia. Cóż z tego,
że w końcu znalazłam w pracy przyjaciół, że umiałam dużo i czułam, że jeśli zaangażuję się w
to wszystko bardziej, to może nawet zasłużę na awans…Nie! Coś w środku wciąż
się buntowało. A ja nie czułam się na swoim miejscu.
- Ach! Gdzież jest
moje miejsce?! Czy ono w ogóle gdzieś istnieje? Czego ja wyglądam, czego łaknę,
mając dużo a tak naprawdę nie mając nic? – myślałam wówczas co rano spoglądając do lustra na swe farbowane włosy, wdziewając
eleganckie ubranie i robiąc delikatny makijaż.
- To przebranie,
to tylko przebranie, to nie może być wszystko… - szeptało coś w mojej
głowie. Czy to było przeczucie nadchodzących zmian czy niezbywalna ich
potrzeba? Czy w najśmielszych snach przewidziałabym to, co los dla mnie
szykował?
Albowiem los
zaszalał. Po wielu latach samotności zesłał mi miłość i wyjazd na drugi koniec
świata. To była ogromna zmiana. Ale przecież szykowała się następna.
Zamieszkanie na wsi. Niekończący się remont domu. Założenie gospodarstwa i rozkręcenie go z
rozmachem, z ułańską wręcz fantazją. A potem zaciśnięcie pasa, samoograniczenia, wiadro zimnej wody na głowy bo życie tutaj to nie
sielanka. Bo baśń podszyta bywa bolesną prozą. Bo prawdziwość życia nie polega
na bezrefleksyjnym zachwycie i naiwnej radości, ale na umiejętności przeżywania
kolejnych dni tak, jakby każdy z nich miał być ostatnim. Na docenieniu tego, co
się ma. Na znajdowaniu wolności i szczęścia nawet w powtarzalnym znoju. Na odczuwaniu wszystkich drobnych kawałków jako części wielkiej,
wspaniałej układanki, do której się przynależy i chce się przynależeć.
Doję kozy. Ubrana
w zniszczone, powyciągane dresy oraz niezastąpione gumofilce. Jedyny mój objaw ekstrawagancji to kolorowe gumki w siwo-blond włosach. Dłonie mam zniszczone
i zmęczone, ale w duszy rodzi się uskrzydlające poczucie satysfakcji, że jestem tu, gdzie
jestem. Tak, mam mnóstwo zmartwień. Bo nie da się żyć bez nich. Zmagam się z
własną słabością, nadwrażliwością oraz wieloma niemożnościami i brakami. Ale wstaję co dzień
i robię co do mnie należy, bo wiele ode mnie zależy. I nadal umiem wymyślić, co
zrobić na śniadanie, co na obiad. I cieszę się apetytem Cezarego. I jego
spojrzeniem, gdy oblizuje się ze smakiem i uznaniem po zjedzeniu prostej zupy
jarzynowej. Ach nie jest źle, póki ziemniaki są i cebula. Póki pietruszka, lubczyk, szczypiorek, szczaw i
kurdybanek się zielenią można zajadać pyszne, zdrowe zupy... Potem będą warzywa, owoce…I mleko jest przecież od kóz. I jajka od zielononóżek. Dajemy
radę. I poradzimy sobie, choćby nie wiem jak trudno było.
Jestem tu, gdzie
jestem. Bywa ciężko. Nachodzą mnie nieraz fale smutku, bezradności, goryczy. Muszę podejmować decyzje, które wiele mnie kosztują. Muszę
działać nawet, gdy nie mam na to siły i ochoty…Ale czuję się potrzebna, ważna,
silna i mimo wszystko spełniona. To jest czas, którego nie marnuję. Oto moje
miejsce. Oczywiście, miewam niekiedy marzenia o jakiejś zmianie, krótkim chociażby urlopie albo o krasnoludkach, które by przynajmniej w części mogły mnie w niektórych czynnościach wyręczyć. Bo gdy jestem tak bardzo zmęczona a do tego psychika siada, to czasem ta niezastąpioność zmienia sie w przykre uczucie zniewolenia...Ale to, na szczęście, szybko mija. Wystarczy, że znajdę czas na pójście z Zuzią i kozami na łąkę i do lasu. Tam doznaję oczyszczenia, odrodzenia a zachwiane części układanki z powrotem wskakują tam, gdzie trzeba.
Doję kozy w poczuciu serdecznej z nimi symbiozy. Czołem dotykam ich ciepłych boków. Zaciskam i rozluźniam miarowo palce. Biały strumyczek wlewa się do garnka. Będzie
mleko na jogurt, słodkie placki drożdżowe albo na budyń. I Zuzia wychłepce z radością swoją porcję. I
kotom też się dostanie. Koziołki dokazują. Wskakują mi na plecy. Zafascynowane barwnymi frotkami podskubują
koński ogon. Nadal czekają na swój sądny dzień. I on nadejdzie wkrótce. Nie ma rady.
Ale jeszcze się cieszą. Jeszcze mają tak szczęśliwe życie, o jakim się pewnie innym
koziołkom w promieniu kilkudziesięciu kilometrów nie śniło.
Cezary zmęczony
dniem kładzie się na leżaku. Ja padam na drugi, tuż obok niego. Tyle tego dziania za nami. Pieszczę kota.
U naszych stóp spoczywa Zuzia. Żaby kumkają w oczku wodnym. Z lasu słychać
pohukiwania sów i krzyki jeleni. Nic nie mówimy. Odpoczywamy. Nasłuchujemy.
Po upalnym dniu otula nas miły, wieczorny chłód, życzliwa przestrzeń. Ziemia pachnie słodko. Niebo w ostatnich, kolorowych smugach ciemnieje spokojnie. Nigdzie nie trzeba się śpieszyć…