Strony

poniedziałek, 25 maja 2015

Świat mroku i pajęczyn...



Świat mroku i pajęczyn
Szept niepochwytnych wierszy
Niteczek snów zagubionych
I wspomnień srebrzysty blask
Piosenek, które wiatr słyszy
Gdy całkiem podda się ciszy
W sekretnym zapachu uczuć
Zaklęty cieniem czas
Świat mroku i pajęczyn
Westchnień, zamyśleń bezpiecznych
Ucieczki przed natłokiem
Świateł i sensu dnia
Schowane w kurzu złotym
Śpią skargi, lęki, kłopoty
A pająk - cichy władca sieć swoją tka i tka…





















 * Wszystkie zdjęcia zrobiłam na strychu budynku gospodarczego, który jest ulubionym miejscem kotów a niegdyś i kur. Kotów? To zrozumiałe, wszak one gustują w takich tajemniczych kryjówkach. A kur? Och,kokoszki uwielbiały zakradać się tam aby wić sobie sekretne gniazda i sprawiać, iż przypadkowo natykałam się w słomie na przemyślnie schowane kopce jaj. Na szczęście, zielononóżki już chyba na dobre wyrosły z takich psikusów. Wykorzystując najlepszy swój czas w roku, korzystając z dobrej pogody i dostępności traw oraz ziół znoszą obecnie w kurnikach tyle jaj, że z trudem mieszczę je w naszej wielkiej lodówce..
Nieraz, napełniwszy wory sianem dla kóz a potem przysiadłszy sobie tam na moment słyszę jak intensywne życie toczy się na dole. Kury entuzjastycznie gdaczą, kozy marudnie pomekują, Zuzia znudzona spokojem poszczekuje, Cezary coś naprawia, piłuje, rąbie drewno albo rozmawia z sąsiadem paląc z lubością papierosa a ja? Ja zastygam w tym cienistym, strychowym świecie i przez chwilę mnie nie ma...

środa, 20 maja 2015

Być potrzebną…





  Dojąc wieczorem kozy doznałam nagłego olśnienia. Otóż wtem mi się objawiło, że przy całym zmęczeniu i znoju tego życia na wsi czuję się tu po prostu potrzebna i niezastąpiona. To uczucie jest bardzo silne a mojemu „ego” ogromnie potrzebne. I to właśnie ono jest zapłatą za cały ten codzienny trud, za monotonię powtarzalnych czynności, za przezwyciężanie swoich bólów i niepokojów. Idę do przodu, bo iść muszę, bo chcę. Bo to moje wytężone, odpowiedzialne działanie, ta zwyczajna dreptanina jest niezbędna by gospodarstwo działało jak dobrze naoliwiona maszyna. Począwszy od opieki nad zwierzętami i plewieniu grządek, skończywszy na gotowaniu, sprzątaniu czy współuczestnictwu w zwożeniu, cięciu i układaniu drewna na opał. Nie robię tu nic bez sensu. Nic z poczucia nudy. Nic dla zabicia czasu. Niczego nie udaję ani przed innymi ani przed sobą. Jakże mogłabym zabijać czas, skoro wciąż mi go mało? Ożywiam go każdą czynnością oraz myślą o tym, co jeszcze mam do zrobienia. Uwalniam z siebie kolejne pokłady energii nawet wówczas, gdy zdaję się samej sobie kompletnie z niej wypalona.
   Patrzę wstecz, na bardzo odległe już mentalnie, choć czasowo nie tak bardzo czasy, gdy mieszkałam w mieście i chodziłam codziennie do mojej pracy. Środowisko uczelniane, w którym się obracałam pełne było złośliwości, plotek, nieustannego poczucia zagrożenia, lęku przed zwolnieniem. Nikt tam nie był niezastąpiony. Ktoś, kto brylował i puszył się dzisiaj jutro znikał jak gdyby nigdy go nie było. A życie toczyło się dalej. Mróweczki nadal robiły swoje, truchlejąc coraz bardziej pod wzrokiem władcy mrowiska. I żadna nie czuła się pewnie, choć starała się przed innymi udawać i robić dobrą minę do złej gry. Jednak stan zagrożenia trwał i jątrzył od środka, zaburzając stosunki międzyludzkie i rujnując spokój ducha oraz zaufanie.
   Ileż to razy umęczona wrogą, graniczącą z mobbingiem atmosferą wracałam przybita do domu. Ileż razy dziwiłam się samej sobie, że trwam tam dalej i znoszę wszystko, co wydawało się tak niemożliwe do zniesienia. A innym znów razem wciągnięta w wir obowiązków i terminów, w ciągłym stresie i pośpiechu jak automat bardziej byłam a nie wolny człowiek.
   A czas przeciekał przez palce. Czas między ósmą a szesnastą – jak dobrowolne zesłanie. Praca tak pożądana ze względu na stały dochód a tak nieprzyjemna ze względu na poczucie marnowania czasu…Bo tymczasem za oknem ludzie śpieszyli do innych, ważnych, jakże ciekawych spraw. Magnolie zakwitały a potem przekwitały. Topole zrastały się a potem rozstawały w czasie wycinki z jemiołami. Słońce malowało świat na odcienie wszystkich pór roku. Gdzieś tam na horyzoncie pola i lasy wołały przestrzenią i świeżym powietrzem…A ja tkwiłam tam, w tym wielkim budynku pełnym zestresowanych ludzi i miałam dojmujące poczucie uwięzienia. Cóż z tego, że w końcu znalazłam w pracy przyjaciół, że umiałam dużo i czułam, że jeśli zaangażuję się w to wszystko bardziej, to może nawet zasłużę na awans…Nie! Coś w środku wciąż się buntowało. A ja nie czułam się na swoim miejscu.

- Ach! Gdzież jest moje miejsce?! Czy ono w ogóle gdzieś istnieje? Czego ja wyglądam, czego łaknę, mając dużo a tak naprawdę nie mając nic? – myślałam wówczas co rano spoglądając do lustra na swe farbowane włosy, wdziewając eleganckie ubranie i robiąc delikatny makijaż.
- To przebranie, to tylko przebranie, to nie może być wszystko… - szeptało coś w mojej głowie. Czy to było przeczucie nadchodzących zmian czy niezbywalna ich potrzeba? Czy w najśmielszych snach przewidziałabym to, co los dla mnie szykował?

   Albowiem los zaszalał. Po wielu latach samotności zesłał mi miłość i wyjazd na drugi koniec świata. To była ogromna zmiana. Ale przecież szykowała się następna. Zamieszkanie na wsi. Niekończący się remont domu. Założenie gospodarstwa i rozkręcenie go z rozmachem, z ułańską wręcz fantazją. A potem zaciśnięcie pasa, samoograniczenia, wiadro zimnej wody na głowy bo życie tutaj to nie sielanka. Bo baśń podszyta bywa bolesną prozą. Bo prawdziwość życia nie polega na bezrefleksyjnym zachwycie i naiwnej radości, ale na umiejętności przeżywania kolejnych dni tak, jakby każdy z nich miał być ostatnim. Na docenieniu tego, co się ma. Na znajdowaniu wolności i szczęścia nawet w powtarzalnym znoju. Na odczuwaniu wszystkich drobnych kawałków jako części wielkiej, wspaniałej układanki, do której się przynależy i chce się przynależeć.
   Doję kozy. Ubrana w zniszczone, powyciągane dresy oraz niezastąpione gumofilce. Jedyny mój objaw ekstrawagancji to kolorowe gumki w siwo-blond włosach. Dłonie mam zniszczone i zmęczone, ale w duszy rodzi się uskrzydlające poczucie satysfakcji, że jestem tu, gdzie jestem. Tak, mam mnóstwo zmartwień. Bo nie da się żyć bez nich. Zmagam się z własną słabością, nadwrażliwością oraz wieloma niemożnościami i brakami. Ale wstaję co dzień i robię co do mnie należy, bo wiele ode mnie zależy. I nadal umiem wymyślić, co zrobić na śniadanie, co na obiad. I cieszę się apetytem Cezarego. I jego spojrzeniem, gdy oblizuje się ze smakiem i uznaniem po zjedzeniu prostej zupy jarzynowej. Ach nie jest źle, póki ziemniaki są i cebula. Póki pietruszka, lubczyk, szczypiorek, szczaw i kurdybanek się zielenią można zajadać pyszne, zdrowe zupy... Potem będą warzywa, owoce…I mleko jest przecież od kóz. I jajka od zielononóżek. Dajemy radę. I poradzimy sobie, choćby nie wiem jak trudno było.
   Jestem tu, gdzie jestem. Bywa ciężko. Nachodzą mnie nieraz fale smutku, bezradności, goryczy. Muszę podejmować decyzje, które wiele mnie kosztują. Muszę działać nawet, gdy nie mam na to siły i ochoty…Ale czuję się potrzebna, ważna, silna i mimo wszystko spełniona. To jest czas, którego nie marnuję. Oto moje miejsce. Oczywiście, miewam niekiedy marzenia o jakiejś zmianie, krótkim chociażby urlopie albo o krasnoludkach, które by przynajmniej w części mogły mnie w niektórych czynnościach wyręczyć. Bo gdy jestem tak bardzo zmęczona a do tego psychika siada, to czasem ta niezastąpioność zmienia sie w przykre uczucie zniewolenia...Ale to, na szczęście, szybko mija. Wystarczy, że znajdę czas na pójście z Zuzią i kozami na łąkę i do lasu. Tam doznaję oczyszczenia, odrodzenia a zachwiane części układanki z powrotem wskakują tam, gdzie trzeba. 
   Doję kozy w poczuciu serdecznej z nimi symbiozy. Czołem dotykam ich ciepłych boków. Zaciskam i rozluźniam miarowo palce. Biały strumyczek wlewa się do garnka. Będzie mleko na jogurt, słodkie placki drożdżowe albo na budyń. I Zuzia wychłepce z radością swoją porcję. I kotom też się dostanie. Koziołki dokazują. Wskakują mi na plecy. Zafascynowane barwnymi frotkami podskubują koński ogon. Nadal czekają na swój sądny dzień. I on nadejdzie wkrótce. Nie ma rady. Ale jeszcze się cieszą. Jeszcze mają tak szczęśliwe życie, o jakim się pewnie innym koziołkom w promieniu kilkudziesięciu kilometrów nie śniło.

 Cezary zmęczony dniem kładzie się na leżaku. Ja padam na drugi, tuż obok niego. Tyle tego dziania za nami. Pieszczę kota. U naszych stóp spoczywa Zuzia. Żaby kumkają w oczku wodnym. Z lasu słychać pohukiwania sów i krzyki jeleni. Nic nie mówimy. Odpoczywamy. Nasłuchujemy. Po upalnym dniu otula nas miły, wieczorny chłód, życzliwa przestrzeń. Ziemia pachnie słodko. Niebo w ostatnich, kolorowych smugach ciemnieje spokojnie. Nigdzie nie trzeba się śpieszyć…




sobota, 2 maja 2015

Trąc…






   Po wielu dniach pogodnych nareszcie dzisiaj trochę popadało a ja mogłam nieco zwolnić tempo mojej przepracowanej codzienności i znaleźć czas na utarcie ziemniaków na placki. Dawno już miałam na nie ochotę a myśl o tym, że czeka mnie to męczące dla rąk tarcie skutecznie odbierała mi zapał i apetyt. Kilka miesięcy temu posiadałam pewną zmyślną maszynę, która rozdrabniała kartofle na przydatną masę. Wówczas jadaliśmy placki często. Teraz zostały mi do dyspozycji własne dłonie. One zaś straszliwie obolałe są po nieomal codziennym, wielogodzinnym przygotowywaniu drewna na opał.

   Staramy się jak możemy z Cezarym by naciąć i zwieźć teraz jak najwięcej drewna, nie zostać jak poprzedniej zimy bez zapasu i nie musieć potem spod śniegu targać suchych gałęzi i chrustu, by było czym pod kuchnią rozpalić. To najważniejsze. Niedawno napisałam w wierszu, że co dzień się uczę siebie. Ubiegłej zimy nauczyłam się, że potrzeba ciepła jest dla mnie czymś podstawowym. I dla mojego męża też, w związku z czym w styczniu, by ograniczyć palenie w całym domu przenieśliśmy się do nie wyremontowanego pokoiku przyległego do kuchni na parterze. Dokładając suchych gałązek do kuchenki „Jawor” przetrwaliśmy zimowe miesiące. A przetrwawszy tak bardzo przyzwyczailiśmy się do tych skromnych warunków mieszkaniowych, że mimo wiosennego ciepła wciąż jakoś odwlekamy powrót do pokoi na piętrze.
  Trąc ziemniaki rozmyślam o bardzo trudnym roku, który jest przed nami. Mam nadzieję, że ostatnim z serii tych ciężkich. Dzisiaj pada. To dobrze. Można trochę odpocząć albo zrobić coś, na co nie ma się czasu na co dzień. A w porównaniu z przywlekaniem i podnoszeniem ciężkich pni oraz gałęzi, ich cięciem, piłowaniem i rąbaniem nieomal wszystkie czynności zdają się teraz odpoczynkiem. Żebyż tylko móc odetchnąć w sprawie koziołków…




   Ach! Utarłam kostkę kciuka. Krew natychmiast cieknie na ziemniaki. Szybko, szybko. Opłukać ręce. Owinąć palec. Wybrać upapraną krwią pulpę. Kontynuować tarcie. Będzie pyszny obiad.
Mimo tego, że od ponad miesiąca wystawiamy ogłoszenia o sprzedaży nasze trzy koziołki wciąż jeszcze są z nami. A byłaby już na nie najwyższa pora.  Jednak na Podkarpaciu mało jest kozich farm i nie ma chętnych na kupno. Mieliśmy tylko jeden telefon w sprawie koziołków. Pewien facet zrobił nam nadzieję, bo przed świętami był chętny na wszystkie trzy. Chciał je wziąć do dalszej hodowli i jako towarzystwo dla dzieci. Niestety, nie odezwał się więcej.
Mamy znajomego, który chętny jest by rozwiązać w sposób tradycyjny nasz problem. Wciąż się jeszcze przed tym wzdragamy, ale jak nie da się inaczej, to będziemy zmuszeni. Jednak samo wyobrażenie tego rozwiązania…Dyskusja o sposobach uśmiercania zwierząt na forum „kozolin” wytrąciła mnie z równowagi. Oto kolejna, bolesna lekcja. Przekonuję się na własnej skórze, że jestem za miękka do pewnych, zwykłych w gospodarstwie wiejskim spraw. 

   Och! Znowu skaleczenie! Tym razem środkowy palec. Z braku plastra szybko owijam go papierem toaletowym. Na szczęście tarcie skończone. Jeszcze tylko trzeba przyprawić masę i już można smażyć.
   Przychodzi Cezary i na szczęście wyręcza mnie w tej czynności. Nie tracąc czasu przygotowuję więc jedzenie dla zwierząt. Wkrótce wynoszę do kurników wiadro tłuczonych ziemniaków wymieszanych ze śrutą. Dzisiaj biedne kury z powodu deszczu zmuszone są do siedzenia w zamknięciu. Właśnie mija rok od pamiętnego ataku lisa na nasze zielononóżki kuropatwiane. Ten rudy zbir zabił nam wtedy i ranił ponad 20 ptaków. A od paru dni znowu kręci się wokół naszego gospodarstwa. Widocznie lisica powiła maleństwa i potrzebuje większej ilości pokarmu. Dlatego nie pozostawiamy w ogrodzie kur bez opieki i nadzoru a w ostateczności nie wypuszczamy tak jak dzisiaj z kurników. Zeszłoroczny, lisi pogrom podkopał w nas wiarę w sens prowadzenia w naszych okolicach kurzej fermy. Podkopał i znacznie zmniejszył dochody z jajek. Jeszcze się to jakoś kręci, ale bardziej siłą rozpędu niż realnych korzyści. 



   Wchodzę do koziarni. Wszystkie kozule rozmeczały się na mój widok rozpaczliwie. Z powodu deszczu nie wychodziły dziś na pastwisko. Znudzone maluchy dokazują…Kroję suche bułki i buraki. Karmię całe towarzystwo. Na strychu budynku gospodarczego pakuję do worków siano dla nich. Kicham raz po raz. Ten sianowy kurz jest lepszy od każdej tabaki! Siano powpadało mi za golf i w buty. Wszędzie mnie coś uwiera. Trę i drapię się ile wlezie. Lewy nadgarstek i prawe przedramię przypominają o niedawnym urazie. To parę dni temu capek Łobuz Kurdybanek, odpinany na łące z postronka bodnął mnie ni z tego ni z owego. Nie dawał podejść do siebie. Zazwyczaj tak przyjazny i łagodny bardzo przeraził mnie swoją nagłą agresją. Rozpłakałam się wówczas i pomyślałam w panice:
 – Jakże ja będę się zajmować zwierzakiem, którego się boję? Trzeba chyba sprzedać capka. Nie ma rady! A poza tym nie ma sensu rozmnażanie kóz w sytuacji, gdy nie wiadomo co począć z koziołkami. Gdy nieuchronność ich losu tak boli!
   - Ha! Łatwo powiedzieć sprzedać, kiedy chętnych brak!



   Przystaję nad naszym oczkiem wodnym. Deszcz pięknie je przepłukał, oczyścił. Obrastają je malownicze chaszcze, nieznane z nazwy kwiatki i łubiny. Na te to łubiny właśnie uparła się ostatnio kózka Majka. Ilekroć wybiega z koziarni na łąkę nie omieszka zawadzić o ten uroczy zakątek i skubnąć sobie co nieco. Mimo jednak poczynionych przez nią zniszczeń nadal jest tam bujnie i dziko. Obok oczka wodnego jest wiata ze zgromadzonym pod nią drewnem. Patrzę na tę ilość i wiem, że chociaż wydaje się tego dużo, to potrzeba jeszcze co najmniej drugie tyle, by nie drżeć zimą z chłodu.  A więc sporo jeszcze roboty przed nami. Ale nie dzisiaj. Na szczęście, nie dzisiaj! Dopiero w poniedziałek kołowrotek tej gospodarskiej machiny rozkręci się ze zwykłą mocą. Teraz czas na naoliwienie przetartych nieco śrubek. Na konieczny oddech. 



   Korzystając z tego, że przestało padać po obiedzie postanawiamy wybrać się z kozami i Zuzią na spacer do lasu. Deszcz spłukał z ziemi brud i wszystko wspaniale zalśniło w wyglądającym spomiędzy chmur słońcu. Kałuże jak krystaliczne, małe jeziorka. Świeże listki jak szmaragdy. Pozbawione srebrzystego odcienia ciemne pnie buków stały się cudownie kontrastującym tłem dla młodej zieleni krzewów, kwiatków i traw, dla ubiegłorocznych, rudo-bordowych liści.



- A świat potrafi być taki piękny, prawda? – szepnęłam do męża, gdy staliśmy na leśnej ścieżynce wpatrując się w beztrosko pasące się kozy.
- No właśnie – westchnął i zerwał dla maluchów wysoko rosnące gałązki wierzby Iwy – Patrz Oluś, jak zajadają ze smakiem! Jakie wszystkie zadowolone z życia!
A ja nic nie odpowiedziałam. Odwróciłam się trąc szybko oczy i nos. Tyle jest wiosną natrętnych muszek w lesie…