Strony

środa, 28 stycznia 2015

Dylemat i prośba






   Kochani! Przeczytałam niedawno w Internecie informację, iż w konkursie na najlepszy blog roku pojawiła się nowa kategoria : tekst roku. I zaczęłam się zastanawiać, czy którykolwiek z moich ubiegłorocznych tekstów miałby w owym konkursie jakąś szansę? Czy to, iż jak wynika z Waszych komentarzy i listów, obdarzacie dużą życzliwością moje pisanie znalazłoby przełożenie na głosowanie na mój tekst, gdybym go do owej konkurencji na tekst roku zgłosiła?  A jeśli zdecydowałabym się nawet na zgłoszenie do owego konkursu, to który tekst miałabym przedstawić, jako najlepszy, najdłużej zatrzymujący Waszą uwagę i pamięć?

   Nie wiem, czy zdecyduję się ostatecznie na wzięcie udziału w tym konkursie. Tyle mam wątpliwości…Ale gdybym jednak zaryzykowała, to według Was, jaki mój ubiegłoroczny post był najciekawszy? Co z Waszego punktu widzenia warte jest pokazania szerszej publiczności? Czy w ogóle jest coś takiego?

   I oto moja prośba do Was kochani, znani mi i nieznani czytelnicy tego bloga. Serdecznie proszę abyście do końca tego tygodnia napisali mi w komentarzach pod tym postem, który z moich ubiegłorocznych tekstów podoba się Wam najbardziej i według Was miałby jakąś szansę na zauważenie i docenienie przez jury czy też szersze grono odbiorców.
   Zastanawiam się nad tym, przeglądam archiwum bloga…Może optymistyczna historia o dwojgu młodych osiedleńcach, Kubie i Ani pt. „Nasi młodzi przyjaciele”? Może opowieść o smutnej, pełnej bólu i żalu starości pt. „Gorzka jesień”? A może moje rozważania o trudnych realiach życia na wsi pt. „Z obłoków na ziemię”? A może jednak zupełnie coś innego…?
   Pełna ufności proszę Was o poradę i podpowiedź w tej kwestii, bo sama nie umiem podjąć decyzji. Czas na ewentualne zgłoszenie tekstu do konkursu mam do trzeciego lutego, a więc trzeba szybko coś wybrać.

   A czemu w ogóle pomyślałam o czymś takim? Och…Jak prawdopodobnie wiecie bez żadnego skutku dobijałam się w czasie ubiegłego roku do twardych jak skała drzwi kilku wydawnictw. Przez całe życie coś skrobię do szuflady– przede wszystkim są to wiersze, baśnie a także opowiadania. Zachęcona Waszymi pozytywnymi opiniami na temat mojego pisania, nabrawszy dzięki blogowi odrobinkę wiary w siebie, chciałam wreszcie wydać cokolwiek.  Spełnić swoje maleńkie marzenie…Niestety, nie udało się jak na razie…Ale przecież póki człowiek żyje wszystko jest możliwe! Podobno nie można się nigdy poddawać! Jak mnie wyrzucą jednymi drzwiami, to powinnam wracać oknem (tak nam zawsze mówiono na zajęciach na uczelni, jednak ja nie bardzo się do tego typu odważnych działań nadawałam…). Jednak latka lecą a marzenie czeka wciąż na realizację, popiskując nieśmiało spod grubej warstwy kurzu zwątpienia i zniechęcenia…Czy się doczeka? Teraz znalazłam w necie informację o tym konkursie…Czy to jakaś szansa dla mnie? 

   Mam wrażenie, iż znajduję się w jakimś przełomowym momencie mego życia. Być może najwyższa pora bym skupiła się na egzystencji, przetrwaniu i pragmatycznej stronie bytu…Najprawdopodobniej powinnam wybić sobie z głowy mrzonki o pisaniu i nareszcie ustatkować się, ciesząc się tym, co mam, oraz poświęcając więcej czasu twardym realiom…Być może Wy już dawno znaleźliście swoje spełnienie albo są Wam obce takie jak moje rozterki…?
   Nie potrafię udawać niczego. Wciąż jeszcze w duszy uparcie tli się ognik pragnienia. Czy mam dorzucać drew do tego pieca, czy pozwolić wypalić się węgielkom...?

czwartek, 22 stycznia 2015

Styczniowa opowieść, cz.2






…Zanim weszli przez głowę zdążyło mi przelecieć mnóstwo myśli na temat tego nieznajomego człowieka. Najpierw o tym, że to pewnie jakiś krewny byłego właściciela, a może nawet jego z otchłani wszechświata cudem ujawniony spadkobierca! Już wyobrażałam sobie, że tracimy nasze siedlisko i znowu udajemy się na tułaczkę poza granice horyzontu. Potem zaś naszedł mnie domysł, iż mężczyzna ów jest jakimś moim nieznanym krewnym. A mógłby nim przecież być, gdyż rodzina ma rozsiana jest po całym świecie. Mnóstwo istnieje tajemniczych, rodzinnych historii bez końca i początku, które czekają na opisanie i dodanie im brakujących kawałków puzzli…
   Ale koniec próżnych domysłów, bo oto wchodzą. Siwowłosy, przystojny pan wstydliwie dzierży w rekach opatuloną w czerwoną bibułkę doniczkę ze świeżymi tulipanami. Patrzy przy tym na mnie z mieszaniną nieśmiałości, sympatii i wzruszenia…Obok niego Cezary. Uśmiecha się szelmowsko i oznajmia:

- Oluś, ten pan jest miłośnikiem Twego bloga! Na imię ma Zbyszek. Przyjechał niedawno z Ameryki i odwiedził nas właśnie po to, aby Ci swe uwielbienie oznajmić!

   Zbaraniała kompletnie popatrzyłam na obu mężczyzn, węsząc w tym jakiś paskudny żart mego niedobrego męża. Wszak jest znanym specjalistą od różnego kalibru żarcików. Ileż to razy dałam się nabrać na jego dowcipy, nie potrafiąc rozróżnić, kiedy mówi serio a kiedy podkpiwa sobie ze mnie. Poczułam, że oblewa mnie czerwień od stóp do głów i fala irytacji przebiega po napiętych nerwach. Wówczas jednak obcy mężczyzna, patrząc mi ufnie prosto w oczy wyciągnął dłoń, przedstawiając się jako Zbyszek, mój wierny czytelnik i wielbiciel filozofii życiowej, którą emanuje blog „Pod tym samym niebem”.

- A te tulipany to dla Pani, dla Ciebie droga Olu. W podziękowaniu za wszystko! – wręczył mi przepiękne, wiosenne kwiaty a ja uścisnęłam mu dłoń nadal pozostając w stanie ogromnego szoku i niedowierzania.

- Postanowiłem tu przyjechać osobiście, zameldować się i poznać tak cudownie piszącą, jak Ty osobę. A bezpośrednim impulsem do odwiedzin Waszego siedliska był dla mnie Twój październikowy post pt. „Seans spirytystyczny”. Pamiętasz Olu? Apelowałaś w nim do anonimowych czytelników, by się do Ciebie odezwali, ujawnili. No to poczułem się zobligowany i oto jestem! – oznajmił, uśmiechając się serdecznie a patrząc na moją skonsternowaną minę, dodał tłumacząc się dalej ze swej wizyty:

- Bo ja jestem zupełna noga z obsługi komputera! No nie potrafię nic na Waszym blogu napisać. Nawet e-maila swojego nie mam!No to musiałem przyjechać osobiście!

   Po usłyszeniu tak osobliwego, lecz mimo wszystko wiarygodnego wyznania napięcie, jakie narosło już we mnie do wielkości piłki bejsbolowej wreszcie zmalało i uśmiechnęłam się do naszego gościa, zapraszając go do stołu. I podczas gdy zajęta byłam szykowaniem herbaty ziołowej (melisa z lipą i miętą) Cezary rozmawiał ze Zbyszkiem i wyciągał z lodówki galaretę z nóżek, z podkarpacka zwaną studzieniną, aby poczęstować, czym chata bogata, naszego niespodziewanego gościa. Gość szybko się ośmielił i już po chwili opowiadał o sobie, swoim dotychczasowym życiu, pasjach, planach i marzeniach. Od kilkunastu lat mieszkał w Stanach, miał też dom w Stalowej Woli, ale teraz zamierzał kupić jakieś siedlisko gdzieś bliżej. Marzył mu się drewniany domek na Pogórzu Dynowskim, z którego zresztą pochodził.

- Oj, pyszna galareta, pyszna! – zamilkł na moment nasz gość i delektując się prostym smakiem studzieniny popatrywał na nas z wielkim zadowoleniem.
- Dopiero co oglądałem Waszą kuchnię na blogu a teraz w niej siedzę! – zachichotał, jak psotny uczniak i pokręcił głową w radosnym niedowierzaniu.

- A Ty wiesz, o co zapytał mnie Zbyszek, gdy podszedłem do niego przy bramie?
- Czy tu mieszka Olga Jawor! – zaśmiał się Cezary, puszczając do mnie jednocześnie oko. I ja się uśmiechnęłam, choć jednocześnie zrobiło mi się jakby głupio, że niezamierzenie wprowadziłam tego człowieka w błąd. Wszak „Olga Jawor” to pseudonim wymyślony na potrzeby bloga. I dziw byłby, gdyby ktoś wskazał mu tu właściwy adres.

- Zbyszku, ale powiedz, jakim cudem do nas trafiłeś? Czyżbym dała na blogu tak dokładnie namiary na nasz dom? – zagaiłam, stawiając na stole czajnik pełen gorącej herbaty i fajansowe kubki. W mej głowie wirowało mnóstwo przeciwstawnych sobie myśli. Z jednej strony ogromna radość oraz niedowierzanie, że ktoś fatygował się z tak daleka, by wyrazić mi swoją sympatię, z drugiej coś w rodzaju lęku, czy też poczucia dziwnej bezbronności oraz nagości w zetknięciu z nagłymi niespodziankami losu. Doszło do mnie, że skoro tak prosto dotrzeć do Jaworowego domu, to zjawić się tu mogą równie łatwo nie tylko tak mili i kulturalni jak Zbyszek goście, ale także jacyś niekoniecznie dobrze nam życzący osobnicy. Wprawdzie nie mamy żadnych wrogów, a przynajmniej nic nam o nich nie wiadomo, ale cóż może tkwić w umysłach nieznanych nam, podczytujących bloga ludzi? Jakie mają prawdziwe intencje i zamiary? Czy kiedyś, zaczynając pisać bloga, ten nasz dość intymny, internetowy pamiętnik, zdawałam sobie tak naprawdę sprawę z wszelkich możliwych konsekwencji takiej decyzji?

- Już, już opowiadam! Wcale nie tak łatwo! – zaśmiał się tymczasem nasz gość a potem drobiazgowo i skwapliwie zaczął tłumaczyć wszystko po kolei.

- Najpierw, kilka lat temu w Stanach znalazłem bloga „Ogarze Pogórze”, prowadzonego przez państwa Barłowskich. Potem zacząłem czytać zalinkowane u nich strony. W ten sposób poznałem Marię z Pogórza Przemyskiego i Was. No i wsiąkłem! Przeczytałem Waszą stronę od dechy do dechy i urzekła mnie Twoja filozofia Olgo. To życie w zgodzie z naturą. Ta miłość i szacunek dla niej. Pogoda ducha, spokój i baśniowość Waszej tu egzystencji. I teraz nie mogę się doczekać każdego Twojego posta! – zawołał a popiwszy herbatki ziołowej entuzjastycznie kontynuował swą opowieść.

- Jak już wspomniałem znam dobrze te strony, bo stąd pochodzę. Dlatego przyjechawszy na Pogórze myślałem, że nie będzie problemu z odnalezieniem Was. Tymczasem w Waszej wsi nikt nie słyszał o Oldze Jawor! Nie znają tu Was z nazwiska! – zawołał, wciąż mocno tym faktem zdziwiony.

- Trzeba było pytać o Australijczyków! – wtrąciliśmy z Cezarym lekko zmieszani, wciąż niepewni, czy powinniśmy ujawniać naszą prawdziwą tożsamość.

- No to w końcu tak właśnie spytałem! Gdzie znajdę dom tych Australijczyków, co to zamieszkali w chałupie po Staszku?! – odrzekł zadowolony ze swej pomysłowości Zbyszek między jednym a drugim kęsem podkarpackiej galarety.

- To, na moje szczęście, wiedzieli od razu! I oto jestem! I na pewno nie raz pozwolę sobie jeszcze Was odwiedzić, jeśli oczywiście nie będziecie mieć nic przeciwko temu. Teraz mam sporo roboty, no i po lekarzach muszę pojeździć, bo niestety, borykam się wciąż z chorobami. Ale na wiosnę na pewno się zobaczymy! – dodał niepewnie, popatrując to na nas, to za okno, gdzie rozpościerały się szarobure, błotniste połaci naszego ogołoconego ze śniegu podwórza.

- No pewnie! Wpadaj do nas chłopie! Zawsze serdecznie Cię powitamy – odezwał się gościnnie Cezary. A ośmielony tym odezwaniem Cezarego Zbyszek ponownie zaczął opowiadać o swoich planach i ciekawych zamierzeniach, jakie miał w związku z ukochanym Pogórzem Dynowskim. Swoją opowieść przeplatał, co i rusz entuzjastycznymi okrzykami na temat mojego pisania i wielkiego ukontentowania, jakiego doznaje mogąc być w mitycznym wręcz domu Jaworów.

   Słuchałam go z dużym zainteresowaniem oraz z nie odstępującym mnie wciąż zdumieniem, momentami obciągając wstydliwie dziurawe rękawy mego swetra i ukrywając pobrudzone sadzą łokcie. Uśmiechałam się do siebie z pewnym rodzajem sarkazmu i myślałam, że człowiek nie zna dnia ani godziny, gdy będzie musiał stanąć tak zupełnie otwarcie naprzeciwko świata i po prostu ukazać mu całą nagą prawdę o sobie. 

- Ot! Siedzi sobie w wiejskim zaciszu taka zwykła, domowa, w byle co ubrana Ola. Coraz częściej powątpiewająca w zasadność prowadzenia swego zazwyczaj optymistycznego bloga. Z włosami w lekkim nieładzie. Z mnóstwem nawarstwiających się problemów i egzystencjalnych zmartwień w zmęczonej głowinie. Oj, kiedyż to Cezary dojdzie do siebie?  Czy stan zdrowia mojej mamy pozwoli jej kiedykolwiek na odwiedziny u nas?... Żebyż mrozów już tej zimy nie było...A w kotłowni stoi zepsuta nieomal już od trzech miesięcy pralka... A ręczne pranie od kilku dni nie może doschnąć na chłodnym kaloryferze. A kręgosłup boli. A centralne ogrzewanie nawala. A chrust w lesie moknie...A tymczasem tuż obok, świeżoprzybyły, miły gość ze świata rozpływa się w zachwytach na temat naszego cudownego życia i mojego baśniowego sposobu pisania!

- Och, chyba mi się ta chwila tylko śni! Tak wielką abstrakcją to wszystko trąci! – dumałam, pełna wewnętrznego rozedrgania wpatrując się w pogodne oblicze siedzącego naprzeciwko mnie, siwowłosego pana, rozwodzącego się teraz z pasją o imprezach organizowanych przez siebie w ruinach zamku w Dąbrówce Starzeńskiej i o działalności Towarzystwa Muzycznego "Pod papugami", którego jest członkiem... Nareszcie zasłuchawszy się uważniej w tok narracji Zbyszka zapomniałam o swych troskach i rozterkach i po prostu całą sobą chłonęłam jego ciekawe historie...

   Zbyszek to ogromnie sympatyczny, pełen miłej bezpośredniości człowiek. Pasjonat wielu gatunków sztuki, animator interesujących wydarzeń kulturalnych, pełen kreatywności opiekun młodych, utalentowanych artystycznie ludzi, grający na wielu instrumentach muzyk-samouk a zarazem stolarz i specjalista od renowacji mebli. A przy tym, jak wynikało z jego zwierzeń, odpowiedzialny mąż i ojciec.
   Oboje z Cezarym życzymy mu jak najlepiej i cieszymy się, że nas odwiedził, przynajmniej na jakiś czas czarodziejsko przełamując swoją wizytą rodzaj marazmu, w jaki zdaje się, popadliśmy.
   Och! Teraz będzie lepiej! Na pewno! Dziękujemy Ci Zbyszku i pozdrawiamy serdecznie!:-))***

środa, 21 stycznia 2015

Styczniowa opowieść, cz.1



  

    Styczeń płynie nam falami zmiennych nastrojów i samopoczucia. Łączy się to jakoś z pogodą, przeplatającą zimową, srogą aurę oraz bezśnieżne, szare w kolorycie i odczuciu dni. Dziwicie się pewnie, czytając o srogiej zimie? Tymczasem u nas, na Pogórzu klimat i związany z tym pejzaż jest zupełnie inny niż na nizinach. Czasem wystarczy zjechać w dół wsi kilkaset metrów, by doznać wrażenia, iż wchodzi się w zupełnie inny świat.

   Czapy burego śniegu leżały tutaj na drogach jeszcze do końca ubiegłego tygodnia, utrudniając skutecznie wydostanie się stąd i załatwianie ważnych spraw poza naszym przysiółkiem. Pierwsze, wymagające hartu ducha i dużej siły fizycznej tegoroczne doświadczenie zimowe miało miejsce w momencie wyjazdu z Pogórza mojej córki. Wyjechali z domu z Cezarym o bladym świcie, by dotrzeć na poranny autobus w Rzeszowie. I podczas gdy ja nieświadoma niczego zajmowałam się karmieniem kur i kóz, dwójka moich kochanych podróżników tkwiła utopiona w śniegu zaledwie trzy kilometry od naszego gospodarstwa. Rękami i nogami uparcie usiłowali wykopać samochód, ale po wielu nieskutecznych próbach dali w końcu za wygraną i zadzwonili po pomoc do naszego sąsiada. Sąsiad przybiegł po mnie, po czym uzbrojeni w łopaty we dwójkę ruszyliśmy z odsieczą Cezaremu i Anicie. Wreszcie po zawziętym kopaniu, licznych stękaniach, pchaniach, zapieraniach się i ślizganiach  dzielne autko pomknęło w śnieżną dal a ja zostałam na miejscu pełna obaw o pomyślny ciąg dalszy tej zimowej wyprawy…

   Ale dojechali szczęśliwie a mnie kamień spadł z serca i mogłam się nareszcie skupić na jakowejś robocie, która by ręce me i myśli pożytecznie czymś zajęła. Tak już mam, że ilekroć jestem sama w domu (a bardzo rzadko się to zdarza) biorę się za tyle czynności, jakbym jakiegoś napędu odrzutowego dostała. Biegam jak fryga i robota w rękach mi się pali. Tamtego dnia wyjątkowo smutno i nijako zrobiło się w Jaworowym domostwie. Weszłam do pustego pokoju córki i westchnęłam ciężko. Rozmiaułczane tęsknie koty siedziały na parapecie i popatrywały smutno w dal…Nieposłuszne łzy zakręciły się w mym oku. 

   Wówczas nie chcąc ulegać do końca przygnębieniu szybko zbiegłam na dół i dopiwszy resztki wystygłej kawy układałam sobie w głowie plan działania. Postanowiłam uprzątnąć pokoik położony tuż za naszą śliczną kuchnią na dole. Wynieść z niego wszystkie zbędne graty i przygotować do ewentualnego remontu, zaplanowanego jako kolejny wiekopomny czyn Cezarego i Olgi. I wszystko było dobrze póki nie zawzięłam się na drzwi, które trzeba było wytaszczyć z pokoju do pokoju. Myślałam, że jestem zaprawioną w bojach siłaczką i z łatwością dam sobie z nimi radę. Jednak podłe drzwi zawzięły się by stanąć wspak moim wyobrażeniom i nijak nie dawały się wynieść. Miotałam się zziajana i wściekła usiłując znaleźć sposób na nie. Wreszcie postawiłam je poziomo i tak przeniosłam stękając i dysząc. Jednak paskudne, złośliwe drzwi postanowiły na sam koniec dać mi w kość i w pewnym momencie poczułam dotkliwy ból w części krzyżowej kręgosłupa. 

- Oj, podźwignęłaś się Oleńko! Samaś sobie winna! Trzeba było poczekać na Cezarego - sarknęłam, stawiając ostrożnie rzeczone drzwi na podłodze i przysiadając na kanapie. Ból szybko minął, ale jakowaś niedogodność w kręgosłupie pozostała. Tak więc straciwszy wiele z animuszu już bez poprzedniego entuzjazmu kontynuowałam zamierzone prace. A ruszać się musiałam, bo zimno wielkie w domu panowało, gdyż odkąd pojęliśmy, iż w żaden sposób nie starczy nam drewna do końca zimy oszczędzamy je jak tylko się da, ubierając się na cebulkę oraz przebywając jak najwięcej w kuchni, przy ratującym nas od zamarznięcia piecyku „Jawor”.

   A propos tego piecyka, to jednak w nim także należy czymś palić. A najlepszy do tego jest chrust, który w ogromnych ilościach zalega w pobliskim, bukowym lesie. Dwa lata temu trwała tam wielka wycinka, na skutek czego mnóstwo drobniejszych gałęzi pozostało na ziemi. Nic tylko zbierać i do domu zwozić, tym bardziej, iż właściciel owego lasu zezwolił nam na owo zbieractwo. Szkoda tylko, że droga śródleśna tak bardzo zryta jest traktorami i ciągnikami, tak wyboista i podmokła, że nasz mały traktorek nie daje rady tam przejechać. Póki była z nami Anitka, łącząc przyjemne z pożytecznym brałyśmy kozy na spacer i podśpiewując sobie wesoło napełniałyśmy w try miga chrustem nasze koszyki. Innym znów razem wyciągałyśmy taczki i pchając je na zmianę przywoziłyśmy do domu zapas suchych gałązek na kilka dni. To wszystko było jednak możliwe, póki śnieg nas nie zasypał. Wędrując potem z kozami po śnieżnych błoniach i dolinach napawać mogłyśmy się urodą okolic, ale nie ratowane chrustem zapasy drewna topniały w drewutni w zastraszającym tempie…

   Jak tylko więc aura pozwoliła i piękna Pani Zima na jakiś czas odeszła z naszych stron już bez córki znowu wyruszyłam po gałązki. Kozom w to graj! Odsłoniły się bowiem przy okazji wielkie połaci jeżynowych zarośli i leśnych traw. I podczas gdy ja znosiłam do taczek przydatne gałązeczki one pasły się szczęśliwie obok popatrując spokojnie na moje poczynania. I tak trwało to kilka dni aż znowu stary ból w kręgosłupie przypomniał o sobie. I wyraźnie odczułam, iż moje korzonki w części krzyżowej muszą przez jakiś czas odpocząć. Na dodatek przyplątał się katar i drapanie w gardle. Oj, trzeba było dać sobie trochę na wstrzymanie z codziennymi wyprawami do lasu. Kozy wprawdzie rozpuszczone przeze mnie jak dziadowskie bicze bardzo głośno dopominały się nazajutrz zwyczajnego wyjścia, ale dostawszy pełne paśniki siana uspokoiły się wreszcie i zajęły spokojnym przeżuwaniem.

   Moje wypoczywające plecy smarowane codziennie przez Cezarego przeciwzapalną maścią miały się coraz lepiej. Jako i obolałe ramiona mego męża, smarowane przeze mnie troskliwie oraz dochodzące do zdrowia w przytulnym cieple naszej kuchni.

   A tymczasem za oknem zrobiło się sennie, szaro i mokro. Wielkie, roztapiające się płatki śniegu padały na ziemię, na nagie drzewa oraz na chrust, namakający coraz bardziej w lesie…Człowiek w taki czas najchętniej do łóżka by wskoczył żeby do barwniejszej pory roku jakoś dotrwać. Zasnąłby, aby nie myśleć wciąż o problemach, niemożnościach, bólach, tęsknotach i niepokojach…Ale nie. Życie codzienne musi się jakoś toczyć. Czasu się nie przyśpieszy. A może i nie trzeba, bo przecież czas przynosi ze sobą zarówno miłe, jak i niemiłe niespodzianki...Matka mojej najbliższej przyjaciółki Ady od kilku lat chorowała na Alzheimera. A jeszcze niedawno była  pełną werwy, zadowoloną z życia, inteligentną kobietą. Teraz, nie poznając swej córki toczyła z nią zawzięte boje bijąc i raniąc przy każdej próbie umycia, czy też posprzatania jej pokoju.  A myć tę kobietę trzeba było koniecznie bo uporczywie brudziła siebie oraz otoczenie swymi odchodami. Bo niepełnosprawna umysłowo wciąż dysponowała ogromem sił fizycznych i w szale agresji potrafiła przewrócić dom do góry nogami. Stareńki, chory na serce i raka płuc ojciec mej przyjaciółki w niczym jej pomóc nie mógł. Każdy telefon od zrozpaczonej, umęczonej koszmarną codziennością Ady przeżywałam głęboko...

- Niech już będzie to, co jest byleby zdrowie i spokój były – szeptaliśmy do siebie z mężem zapatrzeni w mgliste przestrzenie niepewnej przyszłości. Tego dnia walczyliśmy z naszym niedziałającym raptem centralnym ogrzewaniem i odpowietrzywszy wreszcie wszystkie grzejniki odpoczywaliśmy nareszcie po tej stresującej czynności.
   I gdy w tak dość melancholijnym nastroju siedzieliśmy sobie przy kuchennym stole, popatrując na te szare widoki i racząc się lipową herbatką, nagle jakiś nieznany samochód zatrzymał się pod bramą naszego obejścia. Wysiadł zeń wysoki, sympatycznie uśmiechnięty mężczyzna i popatrując ciekawie na nasz dom, zdecydowanie ruszył ku nam. Cezary pośpieszył na jego powitanie.
   O tym jednak, kim był nasz niespodziewany gość napiszę w następnej części tej zimowej opowieści...

piątek, 16 stycznia 2015

Będzie tylko lepiej...





Podjechał i zaparkował swojego M190 tuż za moim. Tak blisko, że przeciskając się pomiędzy zderzakami rozerwałem wyjściowe portki o jego rozbity zderzak. No, nie całkiem wyjściowe, ale przecież my wyjeżdżając do miasta nie zakładamy niedzielnych ciuchów, tylko te, które ubieramy z rana do obrządku gospodarczego również w niedzielę. Wyróżniamy się ubiorem pomiędzy miejscowymi, według nich na naszą niekorzyść, ale kto by przywiązywał do tego uwagę.
Po krótkiej chwili usłyszałem:
- Dzień dobry panu, jak tam leci.
Uważniej przyjrzałem się skurczono - zwartej w sobie postaci z głową pomiędzy kołnierzem w nieładzie.
- A dzień dobry, to od pana kupiliśmy naszą Zuzieńkę - odparłem licząc litery kolejnych wyrazów.
- A tak, no właściwie ode mnie, ale i od mojej żony.
Wróciły niedawne wspomnienia. Był to wtorek, dzień targowy i nowi osiedleńcy pojechali kupić gospodarskie rzeczy do tradycyjnego w stylu życia zgodnie z naturą i blisko natury siedliska.
- Ile za tego pieska? -  zapytałem miastowo wyglądającej kobiety sprzedającej szmaty.
Oszacowała mnie kupieckim wzrokiem i wypaliła – 350 złotych. Omal nie upadłem na smacznie śpiącego szczeniaka.
- Przecież to mieszaniec, a nie rasowy pies! -  odpowiedziałem w miarę spokojnie dowiadując się wcześniej, że pomieszane rasy to tylko dwie, owczarek pirenejski i owczarek niemiecki.
Niestety, nie mogłem odejść i przez dłuższą chwilę wpatrywałem się w szczeniaka, który w ogóle nie zwracał na mnie uwagi.
- Dam 250 złotych i ani grosza więcej! -  powiedziałem głosem, z którego biło zdecydowanie przemieszane z determinacją.
- Ha ha! - otrzymałem w odpowiedzi, co wcale nie zbiło mnie z tropu.
Olga znając dobrze moje kupieckie trendy stała z boku uśmiechając się grzecznie i robiąc nic niemówiącą minę usiłowała odciągnąć mnie, jak najdalej. A przecież daleko odejść nie można było, targ był niewielki.
- Niech pan wróci za godzinę, przyjdzie mąż i niech pan spróbuje targować się z nim.
Przyszedł po dwóch godzinach i targi nabrały nowego wymiaru. Czekaliśmy. Powtórzyłem ofertę. I nastąpiła długa przemowa o cenie, psinie i jej niewątpliwych zaletach. Przyznam, że słuchałem z zapartym tchem. Chciałem psiaka i pewnie byłbym skłonny zapłacić żądaną cenę. Pertraktacje trwały z godzinę przy głośnych uwagach zgromadzonego tłumu. Koniec końcem zapłaciłem 240 złotych i dostałem torbę sztucznej karmy oraz biały ręczniczek. Co to był za dzień? Byłem szczęśliwy  z posiadania psiaka i z ubitego interesu. Przecież wyszło na moje.
To był ten pan. Był jakiś mniejszy, niepewny, jakby życie z niego uleciało. Nie byłem pewien, bo żadnego syku nie słyszałem, no może to był tylko ten syk parkującego samochodu.
- Co słychać u sąsiada? Pewnie same dobroci.
Niestety, to co usłyszałem powaliło mnie. A on rozpoczął monolog.
- Życie chciałem sobie odebrać. Miałem do tego trzy powody: córka nie chce wrócić z Italii, wydra wyjadła ryby ze stawu i mam zepsutą instalację ciepłego ogrzewania.
Po chwili rozwinął temat i tak opowiadał z piętnaście minut, cicho cichusieńko, tak że musiałem dobrze nadstawiać ucha. Tylko raz z Olgą wymieniliśmy spojrzenia, niby nic niemówiące, lecz pełne wyrozumienia. Dobrze wiemy, że powody dla zaistniałej sytuacji w rzeczywistości nie mają wagi, a istotny był tylko stan człowieka jeszcze nie tak dawno pełnego życia, optymizmu i zaawansowanych projektów na przyszłość. Podobnie, jak my osiedlił się na Podkarpaciu kilka lat temu.
- Postanowiłem zapić się więc na śmierć. Przez tydzień piłem na potęgę, wszystko co było pod ręką. Denaturat, spirytus niewiadomego pochodzenia, płyn ze spryskiwacza w samochodzie i nawet wypiłem perfumy żonie. W tym czasie modliłem się by cały czas lało i nie musiałbym wychodzić z domu, by karmić psy i brać je na spacer. Tydzień picia nie przyniósł zamierzonego rezultatu za to nawaliła mi trzustka i skończyło się szpitalem.
Odszedł na chwilę by wyjąć coś z samochodu. Moje pytanie i Olgi; gdzie w tym czasie była jego żona spotkały się w połowie dzielącej nas przestrzeni. Musiał być bardzo samotny, co potwierdziła później Olga. Pomyślała dokładnie to samo.
- Ale to nie koniec, wracając samochodem ze szpitala straciłem panowanie nad kierownicą i skończyłem w rowie.
Nie ma nic dziwnego w tym fakcie. Po ponad tygodniowym pobycie osłabienie fizyczne i pogorszony stan psychiczny nie wyrokowałby u nikogo niczego dobrego. Na dodatek nikt nie odebrał go. Zapytany o pomoc ze strony żony uśmiechnął się niemrawo, nie wydobywając przy tym nawet namiastki głosu.
- A co masz pan w tej torbie? -  zapytałem by, choć na chwilę zmienić temat.
- Jadę do warsztatu z flaszką. Dobrze naprawili mi samochód.
To była najbardziej optymistyczna wypowiedź tego dnia. Pomyślałem, że nie jest aż tak źle. Facet może nie wraca do równowagi, lecz nie stacza się. Idzie po równym i będzie lepiej. Tak też powiedziałem mu na pożegnanie. Będzie tylko lepiej.
Wstrząśnięci toczyliśmy potem z Olgą długie rozmowy o goryczy samotności we dwoje, braku zrozumienia i chwiejnym stanie ludzkim. Tak wiele potrzeba by było lepiej, a tak niewiele by...

sobota, 10 stycznia 2015

Cezarego zbolała reaktywacja... ha ha




Cezary pisze. Poniższy post w odróżnieniu od pozostałych utrzymany zostanie w stylu narzekająco - płaczliwym z bezsilnością w nic niemówiącym tle. Po latach wygodnego siedzenia na ergonomicznych i wyściełanych siedliskach zachciało się mu życia blisko lasu, z dala od wszelkich wygód. Stało się. Nie potrafiłem zatrzymać biegu nieskoordynowanych marzeń, co doprowadziło do kolejnego etapu życia w prostocie i bez zbędnych wygód. Niekiedy razem z Olgą wspominamy nasze tu początki i klasyfikujemy je, jako tragikomiczne wydarzenia. A miało być tak pięknie od samego początku. Wczasy pod trześnią z koktajlem w jednej ręce i pucharem zwycięstwa w drugiej. Droga była wyboista, raz pod górę a potem wzloty z byle powodu dla podtrzymania ducha na krótką chwilę. Rzeczywistość zweryfikowała nierealne podejście do życia. Ale nie o tym miało być…
Otóż pierwsze miesiące to nieustanna praca ponad wytrzymałość nieprzywykłych do wysiłku mięśni. Na samym początku byłem z siebie dumny, że potrafię tyle ton przerzucić skromnymi mięśniami obrośniętymi, co nieco warstwą tłuszczu odłożonego na trudne i niepewne czasy. To było na początku…
Pierwszej zimy nie mogłem utrzymać kubka z herbatą. Nie niepokoiłem się zasadniczo i tak z wiosną przyszła odwilż i w nadmiarze prac i zajęć chyba zapomniałem o bólach. Aż do jesieni i zimy. Kolejnej i kolejnej i niestety obecnej. Codziennie przed złożeniem umęczonego ciała w wygodnym łożu ma miejsce aplikacja sztucznej medycyny. Trochę pomaga i pozawala na przespanie nocy bez wypychania Olgi z łoża, co pięć minut, choć jest szerokie ponad potrzeby. Każda pozycja jest dobra na chwilę.
Wizyta u lekarza nie zahaczyła o problem i skończyła się wypisaniem recepty na środki przeciw bólowe w końskich dawkach, które to zamieniały mnie w bliżej nieokreśloną roślinę, badyl kiwający się przy byle podmuchu. 
Postanowiłem przeczesać Internet. Po zapoznaniu się z wieloma „naukowymi” stronami odnoszącymi się do przedziwnego bólu stwierdziłem jednoznacznie, że dopadła mnie FIBROMIALGIA. Porażony zostałem samym słowem i pierwsze skojarzenie to „maglowanie” bez powodu i przyczyny. Za co? Za tyranie. Brak sprawiedliwości na tym świecie, a na taką miałem odrobinę nadziei. Parafrazując znane powiedzenie, to najpierw umrze nadzieja, a dopiero potem ja.
Każdy z piszących „autorytetów” przyznaje, że nie do końca wiadomo skąd się ta drama bierze. Statystyki podają, że w Polsce około 1.5 mln ludzi dzielących moje sfrustrowane położenie. Doktory lubią takich pacjentów. Recepta, wizyta i tak w kółko, a poprawy żadnej. W następnym życiu wyuczę się na doktora, choć ci specjaliści statystycznie żyją tylko 56 lat. Niby krótko, ale za to rozpaśnie i wygodnie cokolwiek by to nie znaczyło.
Objawów jest bez liku poczynając od zaburzeń pamięci aż po napięcia przedmiesiączkowe. Coś kłuje, coś sztywnieje a coś tam jeszcze kwalifikuje się, jako chroniczne zmęczenie. Przypisałem się do tego choróbska pomimo, że tylko bolą mnie ramiona i barki. Noce są bezsenne z powodu ciągłej zmiany pozycji.
Oczywiście przyczyny choroby nie są znane. Znawcy typują ogólnie układ odpornościowy, zmiany chemiczne w mózgu, a nawet zagrzybienie organizmu przez Candida. Jak widać rozpiętość przyczyn jest rozległa. Myślę, że każdą przyczynę można zakwalifikować, bo odpowiedzialność jest żadna. Sugerowana dieta jest dobra na wszystko i na pewno nie zaszkodzi.

Ból mięśni jest nie do zniesienia. To tak jakby ciąć tępym nożem na żywca.
Nie znajduję pomocy w oficjalnej medycynie. Tej wiosny i lata wybieram się na łąkę i zbieram wszystkie zioła bez względu na zastosowanie. Natura z pewnością zna lekarstwo i jak dowiem się jakie, to znowu napiszę...

środa, 7 stycznia 2015

Obserwacje mieszczucha...







   Jedząc przepyszne pierniki mojej mamy, z których wspaniałym smakiem nic równać się nie może, myślę o czasie, który spędziłam w jej radosnym domu.
   Ale, gdzie moje maniery? Zacznijmy od introdukcji. Jestem Anita Jawor, córka Olgi Jawor, a poniższy post to, jak sam tytuł wskazuje, kilka obserwacji mieszczucha na wsi. Kilka rzeczy obejrzanych i zapamiętanych. Nawet spróbuję, dla Waszej czytelniczej wygody, dostosować swój styl do tego, do którego przywykliście. Nic nie obiecuję, ale próbę podejmę.


   Różnic między moim rodzinnym miastem, a tym zacisznym odludziem jest wiele. Zamiast zabudowań jak okiem sięgnąć i domów stłoczonych jeden przy drugim, tutaj mamy lasy, pola, łąki, a same domy rozsiane są rzadko i ze sporymi odstępami. Są jak samotne wysepki cywilizacji, nie pasujące do krajobrazu należącego do natury.


   Wschody słońca widoczne z balkonu często sycą oczy soczystością barw. Czasem pastelowe róże, czasem pomarańcz, czy wręcz czerwień, które prowokują bardziej skojarzenia z widokami sawanny, niż Polski.




   Woda smakuje tu inaczej. Prosto ze studni, nie chlorowana i zdrowa. Można ją pić prosto z kranu bez obawiania się zarazków. Co innego w moim domu, gdzie wodę trzeba wstępnie przegotować, aby uniknąć tej czy innej bakterii.
U siebie, przywykłam do jabłek smakujących jak lekko słodkawy, mokry papier. Tutaj są one kwaśne i słodkie. Mają prawdziwie pamiętny smak i urzekający zapach, od którego ślinka napływa do ust.



   Przyznam jednak, że ze smakowych rozkoszy, to nie za wodą czy jabłkami będę tęsknić najbardziej. Za czym w takim razie? Powiem krótko, za dżemem z kaliny. Cudownie wolny od kawałków, gładki, kwaśny dżem z kaliny dosłownie mnie zaczarował.
Pamiętam obieranie gałęzi z czerwonych owoców, sok spływający mi po palcach i raczej paskudny zapach. Myślałam wtedy, że z czegoś o tak nieprzyjemnym aromacie raczej nie stworzy się pysznego dżemu. Jakże się myliłam.
Z około dwudziestu kilo owoców, powstało jakieś dziesięć litrów dżemu. Dziesięć wspaniałych, pieszczących podniebienie litrów.
Aż dziw i wielka szkoda, że nie znajdzie się tego w żadnym sklepie. Z pewnością dżem ten byłby wart sprzedaży i rzecz jasna kupna.
 
   Latem roślinność była jeszcze zielona, a ziemia skąpana w słońcu. Pamiętam jak w upale, mama, Cezary i ja zwoziliśmy z pola sianko dla kóz. Jeździć trzeba było nie raz, nie dwa. Wracając z pola mama i ja miałyśmy wygodne leżysko z tyłu, na wypełnionym po brzegi sianem wozie. Mnie przypadła zabawna część roboty, udeptywanie ładunku tak, aby więcej się zmieściło.


   Zima w takim otoczeniu robi dużo większe wrażenie niż w mieście. Gruba warstwa śniegu pokrywa ziemię i bieli się wszędzie dookoła, skrząc w słońcu wieloma kolorami tęczy. Zuzia, wesoła i pełna życia psina, uwielbia tarzać się w nim, a ja widząc to wzdycham z ulgą. W końcu, w lecie też lubiła się tarzać, ale za to w substancjach nie tak czystych i silną woń roztaczających, jeśli wiecie do czego piję.


   Rozprawiwszy się z tematem krajobrazów, przejdźmy do tematu domu. Trudno nie być pod wrażeniem kreatywności i stylu, z jakim moje mamiątko i Cezary urządzają kolejne pomieszczenia. Mieliście już okazję, drodzy czytelnicy, widzieć jak ślicznie wygląda teraz kuchnia. Gdy przyjechałam była to jeszcze tabula rasa, czekająca aż domownicy wypełnią ją zgodnie ze swoją wyobraźnią.
Pokój, który mi przypadł do użytkowania jest świetny zarówno pod względem estetyki, jak i funkcjonalności. Duże łóżko, dwa wygodne fotele, biureczko specjalnie przygotowane na stanowisko komputerowe, oraz balkon, z którego często podziwiałam wyżej wspomniane wschody słońca.


   Za mojego tu pobytu, ten pokój stał się praktycznie pokojem kotów. Jest to kilka najmilszych, najukochańszych, najczulszych przedstawicieli kociego gatunku, jakich miałam szczęście spotkać. Kochają ludzi dużo bardziej niż na to zasługujemy. Tulą się, pchają i wspinają nam na kolana (czasem po kilka na raz), spychają się wzajemnie z tych kolan i ogólnie rzecz biorąc, spędzają ze mną tyle czasu ile się da. Każdy z nich ma kompletnie inną osobowość. Każdy ma własne sposoby okazywania czułości.


   Czarny koteczek, podobny do pantery, pokazuje, że chce na rączki, stając na tylnych łapkach i obejmując człowiekowi nogę przednimi łapkami. Jego donośne mruczenie stało się muzyką często rozlegającą się z moich kolan.

   Kotka, o dziwacznym imieniu Ta Trzecia (o czym oni myśleli nazywając ją tak?) uwielbia stawać na ramieniu, udeptywać i lizać po uszach. Ma niewinne, wielkie oczy i świergotliwy głos, którym zawsze się ze mną wita. Rudy Antek lubi kontakt wzrokowy, głaskać ludzi po twarzach i delikatnie całować w nosy. Ufny i pieszczotliwy, zawsze umie zwrócić na siebie uwagę pełnym znaczenia, melodyjnym miauknięciem. Każdy z nich jest wyjątkowy, każdy jest przyjacielem.


   Miałam okazję zżyć się jednak nie tylko z nimi, ale i z resztą mieszkających tu zwierzaków. Mama moja, jak zapewne wiecie, jest istotą kozolubną. Zdjęcia kóz dekorują jej liczne posty na tym blogu. Majka miała nawet piosenkę, wymyśloną dla niej. Jak również wiecie, mama ma zwyczaj wyprowadzania swego stadka na długie spacery.

Czasem owo stadko się guzdrze, biega w kółeczko zamiast wyjść przez bramę. Wtedy do akcji wkracza niezawodny Cezary, który ze swym sprawdzonym, bojowym okrzykiem szarżuje na nie, wyganiając maruderów na zewnątrz.



Ostatnio jednak, z ciężarnymi kózkami, trzeba uwzględnić, że nie zawsze czują się na siłach by wyjść na wielogodzinną wędrówkę. Brykuska jest już w tak zaawansowanej ciąży, że coraz mniej chętnie na te spacery chodzi. Ostatnio nawet wcale iść nie chciała i została w swoim boksie, gdy reszta stada poszła na wielokilometrowy spacer. Zastanawiamy się tu wszyscy, co i ile się urodzi? Więcej będzie kóz czy capków?


   A skoro już o capach mowa, nie sposób zapomnieć o naczelnym utrapieniu, Łobuzie Jacuniu Kurdybanku. Istocie wiecznie napalonej i uganiającej się za samicami, noszącymi jego potomstwo. Niestety, nie tylko on się za nimi ugania. Zuzia, kiedy jej odbije, lata za nimi jak zwariowana, podgryzając im nogi. Brykuska i Popiołka apatycznie jej na to pozwalają, ale Majka ucieka z szybkością, jakiej Zuzia nie potrafi dorównać. Natomiast, kiedy ta psina atakuje capa, rozpoczyna się bój. Jest to prześmieszny spektakl, wart zobaczenia na filmie. Wart, powiedziałabym, umieszczenia w „Najzabawniejszych zwierzętach świata”.


   Zuzia to pies, którego zawsze gdzieś nosi. Zanim spadł śnieg miała jednak również swoje spokojne hobby. Było nim wylegiwanie się w pozycji sfinksa na balkonie, dostojnie podziwiając widoki. Oraz szczekając maniakalnie na przechodzące poniżej psy. Po namyśle stwierdzam, iż może nie takie znowu spokojne hobby?
Teraz jednak, gdy balkon przyprószony jest śniegiem, Zuzia nie może już tego praktykować, bo by tego śniegu naniosła do domu. Teraz tylko spędza długie godziny wpatrując się smętnie w zamknięte, szklane drzwi. Można by pomyśleć, że skoro tak ckni jej się za dworem, mogłaby zamiast tego siedzieć w ogrodzie, ale któż by ogarnął tajemnice złożonego, psiego umysłu?


   W pięknym towarzystwie obraca się tu moja mama, nie da się ukryć. Niestety, mój pobyt na Pogórzu Dynowskim już sie kończy, wrócę do domu, do miasta, lecz słodkie wspomnienia nie zblakną.


  

    Gdy to piszę, pod drzwiami rozlega się pełne wyrzutu i tęsknoty „miau!”, które w wolnym przekładzie oznacza: „Dlaczego mnie jeszcze nie pieścisz? Jest już czwarta rano! Otwierać!”
   Biegnę odpowiedzieć na ten zew, a Was czytelnicy serdecznie pozdrawiam w imieniu własnym, Olgi, Cezarego i przede wszystkim czeredy słodkich czworonogów!

* autor: Anita Jawor

sobota, 3 stycznia 2015

Tutejsza...







Jestem tu zasiedziana, z wyboru tutejsza
Wiatry mną nie miotają, wrosłam w senny pejzaż
Patrzę w kroplę wody i w niej widzę wszystko
Nie łaknę odmiany, lubię swoją mglistość

Lecz podziwiam stale podróżników śmiałych
Odważnych wędrowców, łazików wytrwałych
Tych, których nie trwożą obce słowa, święta
Serce w nich szalone, wola nieugięta

Gdzieś tam spotykają ludzi stale nowych
I ciekawe wiodą, zamorskie rozmowy
Blasków jest tam tysiąc, kolorów papuzich
Cudownych zachodów, w nieznane podróży

Wspaniałe to wszystko! A ja tutaj siedzę
Wsłuchuję się w szepty poetów wędrownych
Zbieram kartki pocztowe, o tych światach wiedzę
Podziwiam ich tęcze, przeżycia cudowne

A gdy się już zmęczą tymi wędrówkami
Gdy strudzone stopy zapragną wytchnienia
Będę tu czekała w mej mglistej przystani
Przy piecyku małym, w odblasku płomienia...

                                                                                              dla Krystynki w podróży...
autorki bloga "Moja chatta skraja", mojej podkarpackiej, wielce podobnej duchem sąsiadki!:-))***


 ***
  Kochani! Zwykłe życie trwa, toczy się dalej i dalej, wciąż szukając swego sensu i usprawiedliwienia...Miejsca przeznaczonego, losu upragnionego, chwil wartych przytrzymania i zapamiętania...A my na blogach, tworząc mikroświat zespolonych w tym blogowaniu istot, opisujemy nasze codzienności i niecodzienności. Trwamy w zjednoczeniu i w rozdzieleniu. W spójności i samotności. A tak wciąż podobieństw i bliskości złaknieni. Spokoju pogodnego przemijania, niepokoju fascynujących, radosnych wydarzeń...Rok za rokiem mija...Wciąż nas więcej...Wciąż nas mniej...Jesteśmy jak bruzdy zmrożonego śniegu.  Tacyśmy nieprzebrani, niepoliczalni, wyjątkowi. Tak dotykalni jesteśmy, lśniący i na pozór twardzi...A jutro śladu nie będzie...Odwilż...