…Zanim weszli
przez głowę zdążyło mi przelecieć mnóstwo myśli na temat tego nieznajomego
człowieka. Najpierw o tym, że to pewnie jakiś krewny byłego właściciela, a może
nawet jego z otchłani wszechświata cudem ujawniony spadkobierca! Już
wyobrażałam sobie, że tracimy nasze siedlisko i znowu udajemy się na tułaczkę
poza granice horyzontu. Potem zaś naszedł mnie domysł, iż mężczyzna ów jest
jakimś moim nieznanym krewnym. A mógłby nim przecież być, gdyż rodzina ma
rozsiana jest po całym świecie. Mnóstwo istnieje tajemniczych, rodzinnych historii
bez końca i początku, które czekają na opisanie i dodanie im brakujących
kawałków puzzli…
Ale koniec próżnych domysłów, bo oto
wchodzą. Siwowłosy, przystojny pan wstydliwie dzierży w rekach opatuloną w
czerwoną bibułkę doniczkę ze świeżymi tulipanami. Patrzy przy tym na mnie z
mieszaniną nieśmiałości, sympatii i wzruszenia…Obok niego Cezary. Uśmiecha się
szelmowsko i oznajmia:
- Oluś, ten pan
jest miłośnikiem Twego bloga! Na imię ma Zbyszek. Przyjechał niedawno z Ameryki i odwiedził nas właśnie
po to, aby Ci swe uwielbienie oznajmić!
Zbaraniała kompletnie
popatrzyłam na obu mężczyzn, węsząc w tym jakiś paskudny żart mego niedobrego
męża. Wszak jest znanym specjalistą od różnego kalibru żarcików. Ileż to razy
dałam się nabrać na jego dowcipy, nie potrafiąc rozróżnić, kiedy mówi serio a
kiedy podkpiwa sobie ze mnie. Poczułam, że oblewa mnie czerwień od stóp do głów
i fala irytacji przebiega po napiętych nerwach. Wówczas jednak obcy
mężczyzna, patrząc mi ufnie prosto w oczy wyciągnął dłoń, przedstawiając się
jako Zbyszek, mój wierny czytelnik i wielbiciel filozofii życiowej, którą
emanuje blog „Pod tym samym niebem”.
- A te tulipany
to dla Pani, dla Ciebie droga Olu. W podziękowaniu za wszystko! – wręczył mi przepiękne,
wiosenne kwiaty a ja uścisnęłam mu dłoń nadal pozostając w stanie ogromnego
szoku i niedowierzania.
- Postanowiłem tu
przyjechać osobiście, zameldować się i poznać tak cudownie piszącą, jak Ty
osobę. A bezpośrednim impulsem do odwiedzin Waszego siedliska był dla mnie Twój
październikowy post pt. „Seans spirytystyczny”. Pamiętasz Olu? Apelowałaś w nim do
anonimowych czytelników, by się do Ciebie odezwali, ujawnili. No to poczułem
się zobligowany i oto jestem! – oznajmił, uśmiechając się serdecznie a patrząc
na moją skonsternowaną minę, dodał tłumacząc się dalej ze swej wizyty:
- Bo ja jestem zupełna
noga z obsługi komputera! No nie potrafię nic na Waszym blogu napisać. Nawet
e-maila swojego nie mam!No to musiałem przyjechać osobiście!
Po usłyszeniu tak osobliwego, lecz mimo wszystko wiarygodnego wyznania napięcie, jakie narosło już we mnie
do wielkości piłki bejsbolowej wreszcie zmalało i uśmiechnęłam się do naszego
gościa, zapraszając go do stołu. I podczas gdy zajęta byłam szykowaniem herbaty
ziołowej (melisa z lipą i miętą) Cezary rozmawiał ze Zbyszkiem i wyciągał z
lodówki galaretę z nóżek, z podkarpacka zwaną studzieniną, aby poczęstować,
czym chata bogata, naszego niespodziewanego gościa. Gość szybko się ośmielił i
już po chwili opowiadał o sobie, swoim dotychczasowym życiu, pasjach, planach i
marzeniach. Od kilkunastu lat mieszkał w Stanach, miał też dom w Stalowej Woli, ale teraz zamierzał kupić jakieś siedlisko gdzieś bliżej. Marzył mu się drewniany domek na Pogórzu
Dynowskim, z którego zresztą pochodził.
- Oj, pyszna
galareta, pyszna! – zamilkł na moment nasz gość i delektując się prostym
smakiem studzieniny popatrywał na nas z wielkim zadowoleniem.
- Dopiero co
oglądałem Waszą kuchnię na blogu a teraz w niej siedzę! – zachichotał, jak
psotny uczniak i pokręcił głową w radosnym niedowierzaniu.
- A Ty wiesz, o
co zapytał mnie Zbyszek, gdy podszedłem do niego przy bramie?
- Czy tu mieszka
Olga Jawor! – zaśmiał się Cezary, puszczając do mnie jednocześnie oko. I ja się
uśmiechnęłam, choć jednocześnie zrobiło mi się jakby głupio, że niezamierzenie wprowadziłam tego człowieka w błąd. Wszak „Olga Jawor” to pseudonim wymyślony na potrzeby bloga. I
dziw byłby, gdyby ktoś wskazał mu tu właściwy adres.
- Zbyszku, ale powiedz,
jakim cudem do nas trafiłeś? Czyżbym dała na blogu tak dokładnie namiary na
nasz dom? – zagaiłam, stawiając na stole czajnik pełen gorącej herbaty i
fajansowe kubki. W mej głowie wirowało mnóstwo przeciwstawnych sobie myśli. Z
jednej strony ogromna radość oraz niedowierzanie, że ktoś fatygował się z tak
daleka, by wyrazić mi swoją sympatię, z drugiej coś w rodzaju lęku, czy też poczucia
dziwnej bezbronności oraz nagości w zetknięciu z nagłymi niespodziankami losu.
Doszło do mnie, że skoro tak prosto dotrzeć do Jaworowego domu, to zjawić się
tu mogą równie łatwo nie tylko tak mili i kulturalni jak Zbyszek goście, ale
także jacyś niekoniecznie dobrze nam życzący osobnicy. Wprawdzie nie mamy żadnych
wrogów, a przynajmniej nic nam o nich nie wiadomo, ale cóż może tkwić w
umysłach nieznanych nam, podczytujących bloga ludzi? Jakie mają prawdziwe intencje
i zamiary? Czy kiedyś, zaczynając pisać bloga, ten nasz dość intymny, internetowy
pamiętnik, zdawałam sobie tak naprawdę sprawę z wszelkich możliwych konsekwencji takiej
decyzji?
- Już, już
opowiadam! Wcale nie tak łatwo! – zaśmiał się tymczasem nasz gość a potem
drobiazgowo i skwapliwie zaczął tłumaczyć wszystko po kolei.
- Najpierw, kilka
lat temu w Stanach znalazłem bloga „Ogarze Pogórze”, prowadzonego przez państwa
Barłowskich. Potem zacząłem czytać zalinkowane u nich strony. W ten sposób
poznałem Marię z Pogórza Przemyskiego i Was. No i wsiąkłem! Przeczytałem Waszą
stronę od dechy do dechy i urzekła mnie Twoja filozofia Olgo. To życie w
zgodzie z naturą. Ta miłość i szacunek dla niej. Pogoda ducha, spokój i baśniowość
Waszej tu egzystencji. I teraz nie mogę się doczekać każdego Twojego posta! –
zawołał a popiwszy herbatki ziołowej entuzjastycznie kontynuował swą opowieść.
- Jak już
wspomniałem znam dobrze te strony, bo stąd pochodzę. Dlatego przyjechawszy na
Pogórze myślałem, że nie będzie problemu z odnalezieniem Was. Tymczasem w Waszej wsi nikt nie słyszał o Oldze Jawor! Nie znają tu Was z nazwiska! – zawołał,
wciąż mocno tym faktem zdziwiony.
- Trzeba było
pytać o Australijczyków! – wtrąciliśmy z Cezarym lekko zmieszani, wciąż
niepewni, czy powinniśmy ujawniać naszą prawdziwą tożsamość.
- No to w końcu
tak właśnie spytałem! Gdzie znajdę dom tych Australijczyków, co to zamieszkali
w chałupie po Staszku?! – odrzekł zadowolony ze swej pomysłowości Zbyszek
między jednym a drugim kęsem podkarpackiej galarety.
- To, na moje
szczęście, wiedzieli od razu! I oto jestem! I na pewno nie raz pozwolę sobie
jeszcze Was odwiedzić, jeśli oczywiście nie będziecie mieć nic przeciwko temu.
Teraz mam sporo roboty, no i po lekarzach muszę pojeździć, bo niestety, borykam
się wciąż z chorobami. Ale na wiosnę na pewno się zobaczymy! – dodał niepewnie,
popatrując to na nas, to za okno, gdzie rozpościerały się szarobure, błotniste
połaci naszego ogołoconego ze śniegu podwórza.
- No pewnie!
Wpadaj do nas chłopie! Zawsze serdecznie Cię powitamy – odezwał się gościnnie
Cezary. A ośmielony tym odezwaniem Cezarego Zbyszek ponownie zaczął opowiadać o
swoich planach i ciekawych zamierzeniach, jakie miał w związku z ukochanym
Pogórzem Dynowskim. Swoją opowieść przeplatał, co i rusz entuzjastycznymi
okrzykami na temat mojego pisania i wielkiego ukontentowania, jakiego doznaje
mogąc być w mitycznym wręcz domu Jaworów.
Słuchałam go z dużym zainteresowaniem oraz z
nie odstępującym mnie wciąż zdumieniem, momentami obciągając wstydliwie
dziurawe rękawy mego swetra i ukrywając pobrudzone sadzą łokcie. Uśmiechałam
się do siebie z pewnym rodzajem sarkazmu i myślałam, że człowiek nie zna dnia
ani godziny, gdy będzie musiał stanąć tak zupełnie otwarcie naprzeciwko świata i
po prostu ukazać mu całą nagą prawdę o sobie.
- Ot! Siedzi
sobie w wiejskim zaciszu taka zwykła, domowa, w byle co ubrana Ola. Coraz częściej powątpiewająca w zasadność prowadzenia swego zazwyczaj optymistycznego bloga. Z włosami w lekkim nieładzie. Z mnóstwem nawarstwiających się problemów i egzystencjalnych zmartwień w zmęczonej głowinie. Oj, kiedyż to Cezary dojdzie do siebie? Czy stan zdrowia mojej mamy pozwoli jej kiedykolwiek na odwiedziny u nas?... Żebyż mrozów już tej zimy nie było...A w kotłowni stoi
zepsuta nieomal już od trzech miesięcy pralka... A ręczne pranie od kilku dni nie
może doschnąć na chłodnym kaloryferze. A kręgosłup boli. A centralne ogrzewanie
nawala. A chrust w lesie moknie...A tymczasem tuż obok, świeżoprzybyły, miły gość ze świata rozpływa się w
zachwytach na temat naszego cudownego życia i mojego baśniowego sposobu
pisania!
- Och, chyba mi
się ta chwila tylko śni! Tak wielką abstrakcją to wszystko trąci! – dumałam,
pełna wewnętrznego rozedrgania wpatrując się w pogodne oblicze siedzącego naprzeciwko mnie, siwowłosego pana, rozwodzącego się teraz z pasją o imprezach organizowanych przez siebie w ruinach zamku w Dąbrówce Starzeńskiej i o działalności Towarzystwa Muzycznego "Pod papugami", którego jest członkiem... Nareszcie zasłuchawszy się uważniej w tok narracji Zbyszka zapomniałam o swych troskach i rozterkach i po prostu całą sobą chłonęłam jego ciekawe historie...
Zbyszek to ogromnie sympatyczny, pełen miłej
bezpośredniości człowiek. Pasjonat wielu gatunków sztuki, animator
interesujących wydarzeń kulturalnych, pełen kreatywności opiekun młodych, utalentowanych artystycznie ludzi, grający na wielu instrumentach muzyk-samouk a zarazem stolarz i specjalista
od renowacji mebli. A przy tym, jak wynikało z jego zwierzeń, odpowiedzialny mąż i
ojciec.
Oboje z Cezarym życzymy mu jak najlepiej i
cieszymy się, że nas odwiedził, przynajmniej na jakiś czas czarodziejsko przełamując swoją wizytą rodzaj
marazmu, w jaki zdaje się, popadliśmy.
Och! Teraz będzie lepiej! Na pewno!
Dziękujemy Ci Zbyszku i pozdrawiamy serdecznie!:-))***