Strony

poniedziałek, 24 listopada 2014

Drzewo...




A gdy wszystkie wiersze się już napiszą
Gdy wszystkie sny wyśnią i pieśni wynucą
Gdy już nic nowego nie zaiskrzy, nie dotknie, nie zrani…
Będę drzewem, które swobodnie frunie ponad łąką
I nie uschnę nagle, nie zniknę, nie spłonę
Będę poruszać łagodnie gałęziami i klaskać ich dłońmi
W zgodny rytm melodii ziemi i nieba 
Z murmurandem nagich korzeni do wtóru
Z lekkim uderzeniem ich stóp o fale dymu z jesiennych ognisk
O marzenia niczym nie tłumione
Zaszeleszczę radosnymi, znów zielonymi liśćmi
Zagwiżdżę głosami ptaków, które wiernie trwają
Zaświecę poświatą, której nie będę zaćmiewać lękiem

Drzewo, drzewo zawieszone nad bezmiarem
Nad drogą do nikąd
Nad  zgiełkiem domysłów i próżnych żalów 
Z mgłą każdą gałązką splecione 
Uwolnione i szalone
Nieokiełznane
Prawdą najprawdziwszą napędzane
Rozświetlone blaskiem deszczu
Rozświergotane chichotem łątek-jednodniówek
Roześmiane iskrami śniegu...

...Ale to dopiero, gdy wszystkie wiersze się napiszą
Gdy wszystkie sny wyśnią i pieśni wynucą…


piątek, 21 listopada 2014

Tamburyn





   Usadowił się na małym zydelku, ustawionym na samym końcu pasażu w tłumnie odwiedzanej, jak co roku o tej porze górskiej miejscowości wypoczynkowej. Spod kapelusza z dużym rondem opadały mu na bladą twarz długie, siwe kosmyki. Opatulony był w brązowe, wełniane poncho a obuty w zniszczone gumofilce. Rozłożył przed sobą różne instrumenty i bystrym, lecz nieprzyjemnie ostrym wzrokiem próbował wypatrzeć wśród tłumu wczasowiczów kogoś, kto mógłby zostać godnym właścicielem któregoś z jego wspaniałych rękodzieł. Ludzie poubierani w grube kurtki i kożuszki, rumiani od mrozu, rozbawieni i rozluźnieni przeważnie omijali obojętnym wzrokiem sprzedawcę instrumentów. Komuż potrzebne były przeróżnej wielkości i kształtu, misterne i zbyt drogie jak na ich kieszeń bębenki, fujarki, tuby, basetle i skrzypki? Wczasowicze łaknęli prostych, tanich pamiątek.  Czegoś, co można by było postawić na półce i przez jakiś czas patrzeć z zadowoleniem a potem bez żalu schować albo i wyrzucić.
Dlatego sprzedawca wnikliwie i z nadzieją wpatrywał się w pewną jasnowłosą dziewczynkę, która odszedłszy od rodziców, oglądających kram z czapkami naprzeciwko, stała w pobliżu i od dłuższej chwili przyglądała się z zachwytem jego ofercie. Szczególną jej ciekawość wzbudzał mały, zgrabny tamburyn. Pogładziła go delikatnie, trąciła srebrzyste blaszki i pisnęła z radości usłyszawszy ich dzwoneczkowaty dźwięk.

- Piękny wydaje głos, prawda? Chciałabyś go mieć? – zapytał małą dziwnie szeleszczącym, a przy tym głuchym głosem a ona spłoszona nic nie odpowiedziała tylko podbiegła do rodziców i wtuliła się wstydliwie w poły płaszcza matki coś do niej szepcząc w tym bezpiecznym schronieniu.
Sprzedawca długo jeszcze patrzył za nimi. A w jego szarych, pełnych skupienia oczach zapalały się i gasły tajemnicze, hipnotyczne iskierki…

                                                         * * *

   Był początek grudnia. Zimna mgła spowijała okolice a szron osiadał białą posypką na wewnętrznych ścianach stajni. Na zewnątrz od dawien dawna leżały masy śniegu. Powoli zaczynałam zapominać, jak wyglądają zielone łąki i doliny. A tak bardzo za nimi tęskniłam! Tymczasem ludzie zdawali się cieszyć i przygotowywać na nadejście czegoś bardzo dla nich ważnego. Gospodyni, wchodząc do obory podśpiewywała pod nosem ładne, ale jakby nieco smutne melodie i czyściła sprawnie z nocnych odchodów całe pomieszczenie. Poklepywała od czasu do czasu krowę i zagadywała do niej serdecznie. Na nas nie patrzyła. To znaczy na mnie i brata oraz naszą mamę. Przestała patrzeć już jakiś czas temu. Może była o coś zła? A może po prostu nie miała dość czasu, by i nas klepnąć tak, jak niegdyś? Ludzie mają tyle dziwnych spraw na głowie! Biegają nie wiadomo gdzie. Znikają i pojawiają się znowu pachnąc potem, zmęczeniem, irytacją i lękiem. Chyba nie za dobrze im w ich świecie…Dlaczego zamiast dyszeć ze zmęczenia i wciąż śpieszyć do nowych zdarzeń nie wtulą się po prostu w siano, tak jak my i nie przymkną oczu z rozkoszą?

- Mamo, czy jutro zniknie wreszcie ten śnieg i czy gospodyni wyprowadzi nas na pole? – przytuliłam się do ciepłego boku mojej białej mamusi i liznęłam z tęsknotą jej wymię. Już dawno nie ssałam mleka. Przecież dawano nam do jedzenia tyle innych pyszności. Ale dzisiaj naszła mnie jakaś ochota a poza tym mama wyglądała na smutną…
- Nie wiem, córuś, ale czuję, że to jeszcze długo. Zapytam zresztą krowę. Może ona będzie wiedziała? – odrzekła stara koza i podszedłszy do Mućki z szacunkiem powtórzyła pytanie.
- Oj, głupia Ty Białasko! – zamuczała zirytowana krowa – To przecież nie pierwsza twoja zima i zapomniałaś, że księżyc musi jeszcze cztery razy pokazać nam w nocy swoją zimną, okrągłą twarz a dopiero potem pozwoli słońcu na ogrzanie ziemi?
- Nie zapomniałam, ale tak mi się wlecze… - szepnęła koza i przestępując z nogi na nogę skubnęła od niechcenia siano.
- Ciesz się tym, co masz. Bo jeszcze parę dni a i tego nie będzie – tajemniczo i dziwnie gorzko zamuczała Mućka a potem nie wiadomo czemu popatrzyła na mnie i brata. Ja też spojrzałam na Głupka (tak zawsze nazywała mojego niezbyt rozgarniętego braciszka gospodyni) i pokiwałam z politowaniem głową, widząc jak koziołek bez sensu bodzie żerdki od paśnika i meczy żałośnie, gdy nie udaje mu się ich rozwalenie. Mama zawołała go do siebie, więc porzuciwszy swą monotonną robotę przybiegł łakomie do jej wymienia, choć był już przecież prawie tak duży jak ona. Pozwoliła mu się przyssać, chociaż dawno już nie pozwalała. I mnie, Łatkę, też przywołała. Najedliśmy się oboje, aż nam brzuchy wypchało a potem zasnęliśmy błogo a za oknem sypał i sypał biały puch.

I znowu miałam ten dziwny sen, że wędruję wzgórzami, między pięknymi, sięgającymi aż do nieba drzewami. I nie mam kozich kopytek, ale ludzkie nogi. I urosły mi takie same ręce, jak naszej gospodyni. A jestem taka wielka, prawie jak brzoza. Idę i uderzam rytmicznie w okrągły, miękki, opatrzony błyszczącymi blaszkami przedmiot. A on wydaje znajomy, radosny dźwięk. Potem czuję nagły ból a chwilę potem wsuwam się łagodnie między błękit maleńkich kwiatuszków, między cudowną zieloność młodych traw i pachnących latem liści poziomek…

   Przypomniałam sobie o tamtej rozmowie z krową jakiś czas potem, gdy pewnego popołudnia gospodarz wyprowadził ze stajni mojego braciszka. I choć czekałam na niego do późnego wieczora, to się nie doczekałam. Nie zobaczyłam go też nazajutrz. Mama kopała niespokojnie w świeżej słomie, którą wyścielony był nasz boks i nie chciała odpowiadać na żadne moje pytania. Także zdenerwowana czymś krowa odwracała łeb, gdy tylko zbliżałam się do niej…Tylko księżyc wciąż patrzył na mnie bez zniechęcenia i zdawał się nawet szeptać, że wszystko, co się dzieje ma sens…Uwierzyłam mu. Wierzyłam nawet wtedy, gdy następnego poranka gospodarz przyszedł po mnie i choć jak zawsze szłam przy nim grzecznie, trzymał mnie mocno za rogi i po tym białym, lśniącym puchu prowadził do murowanej obórki…Nie miałam czasu by się tą niepokalaną bielą zachwycić. Gospodarz popędzał mnie głuchym głosem. Pachniał dziwnie. Tam, w środku też był nieprzyjemny zapach. Słodko-mdły. Gospodarz ujął w dłoń gruby trzon po starej siekierze. Odchrząknął…Zamierzył się. Coś łupnęło mocno we wnętrzu mej głowy. Nogi mi zwiotczały. Upadając potrąciłam stojący z boku pieniek. Potoczył się gdzieś w kąt. Po raz ostatni zobaczyłam blednące oblicze księżyca, który przyglądał się obojętnie całej scenie a potem ziewnąwszy schował się za różową chmurą wschodu.
Tymczasem ja znajdowałam się już w na zielonej polanie. Było ciepłe lato. A wokół mnie powiewały na wietrze kłosy traw i łodygi niebieskich kwiatków. Było mi tak dobrze…

   Nazajutrz skrzętnie wykorzystano do czego tylko się dało wszystkie części mojego ciała. Mięso miało się przydać do świątecznej kiełbasy. Kości dano psu. A skórę sprzedano jakiemuś wędrownemu artyście, twórcy delikatnych instrumentów muzycznych…

                                                    * * *

   Było lipcowe, ciepłe popołudnie. Udało jej się wcześniej wyrwać z pracy. Wysiadła z autobusu na końcowym przystanku. Chyba nikt więcej tu nie wysiadał. Nie zwracała uwagi na nic, chcąc być jak najszybciej na zewnątrz tego starego, zdezelowanego pudła zwanego autobusem. Miasto pozostało daleko w tyle. I jego ważne sprawy też. Niedawno zdała końcowy egzamin na akademii muzycznej. W plecaku niosła dyplom magistra sztuki. Tyle się napracowała, by go mieć. Dlaczego więc teraz nie odczuwała żadnej satysfakcji ani spełnienia? Może dlatego, że nie było komu dzielić z nią radości? Była wciąż boleśnie sama. Niegdyś zraniona przez wymarzonego mężczyznę a teraz nikomu już nie ufająca.

- Śpiewaczka – dziwaczka! – szydziła z samej siebie.
- Może miał i rację ten dyrygent, z którym planowała wystąpić na koncercie w przyszłym tygodniu, sugerując że powinna zrezygnować z tego irytującego vibrata, upodabniającego jej śpiew do meczenia kozy? Byli wprawdzie tacy, którym podobało się jak wyciągała drżące, szemrzące niczym woda w górskim potoku dźwięki. Ale tych, którym nie odpowiadał jej głos było chyba więcej... – westchnęła i przystanęła na moment, albowiem zdało się jej, że ktoś za nią szedł. Skrzypnęła jakaś gałązka. Kamyczek uderzył o kamień. Jednak nikogo nie było widać. Otrząsnęła się więc szybko z nieprzyjemnego wrażenia i maszerując opuściła główną drogę a potem zagłębiła się w gąszcz jeżynowych zarośli, porastających zielony szlak.
   Nareszcie wspinała się pod górę, szła jodłowym lasem i oddychała głęboko. Ulubiony, brzozowy zagajnik był już blisko. Tam w środku czekała polanka pełna niezapominajek. Jej zaczarowane miejsce. Oaza piękna i spokoju. Zmęczona miejskim hałasem i nieustannym stresem dusza, ściśnięta dotąd jak niepotrzebny papierek rozprężała się powoli i rozprostowywała swobodnie.

- Czy mi się to śni, czy naprawdę znowu jestem w tym miejscu? – pytała siebie, szczypiąc dla pewności własną dłoń. Wreszcie uwierzywszy sobie, uśmiechnęła się i przewiesiwszy wygodnie przez ramię biały, obciągnięty kozią skórą tamburyn wystukała ulubiony rytm. Bardzo lubiła ten instrument. Dostała go jeszcze w dzieciństwie od ojca na gwiazdkę. Kupił go okazyjnie w Zakopanem od jakiegoś artysty ludowego – samouka napotkanego tamtej zimy na miejskim targu. A choć potem było jeszcze wiele gwiazdek i podarunków, to wszystkie one przepadły gdzieś zapomniane i niepotrzebne. I tylko ten mały, biały tamburynek został przy niej na dobre i na złe. Jego dźwięk uspokajał i rozweselał. Kojarzył się z dobrymi chwilami. Z czasami, gdy rodzice żyli jeszcze a ona nie musiała martwić się o to, co będzie jutro…

 - Ram, ta-da-tam!Ram, ta-da-ram! – wystukała znowu głośno i beztrosko. Wtedy nagle poczuła mocne uderzenie w tył głowy. Wszystko zawirowało przed oczami i upadając zdążyła zobaczyć męskie nogi obute w zniszczone gumofilce. Jej długie, jasne włosy wplatały się między kłosy traw i łodygi mięty. Rozdźwięczany instrument potoczył się w krzaki i zatrzymał dopiero między łanem niezapominajek…

   Mężczyzna o szarych, chłodnych oczach podniósł tamburyn z niezwykłą czułością. Delikatnie oczyścił go z liści i kropel rosy, wytarł z drobin ziemi srebrzyste blaszki, przetarł chusteczką białą, kozią skórę, którym był obciągnięty a potem troskliwie schowawszy go do dużej torby przewieszonej przez ramię szepnął:

- Znajdę ci wreszcie kogoś, komu przyniesiesz prawdziwe szczęście…

A tymczasem w dolinie za lasem, na bezkresnej, zielonej łące pasły się spokojnie jak każdego lata krowa Mućka oraz jej cielak, koza Białaska i jej na wiosnę urodzone, beztroskie koźlęta…



*  Powyższe opowiadanie napisałam w odpowiedzi na zorganizowaną przez niezwykle kreatywną Annę Marię P., czyli naszą kochaną Panterę  (http://swiattodzungla.blogspot.com/2014/11/horrory-wyniki.html)  zabawę blogową w napisanie czegoś w konwencji horroru. Hurra! Udało mi się zdobyć pierwsze miejsce! Bardzo się z tego cieszę, bo to moja pierwsza wygrana w tego typu konkursach literackich a teksty innych blogowiczów, zgłoszone do konkursu były naprawdę świetne! Chapeau bas!:-))*
   Jestem ogromnie wdzięczna wszystkim czytelnikom, którym szczególnie przypadło do gustu moje opowiadanie  i głosowali właśnie na nie (a konkursowe teksty u Pantery zamieszczane były anonimowo, więc można było liczyć na obiektywizm ocen).
   Kochani! Dziękuję z całego serca!:-))***

wtorek, 18 listopada 2014

Prawdziwy smak życia, czyli nasze spotkania z Eulalią i Wojtkiem...





   Z Wojtkiem i Eulalią poznaliśmy się kiedyś przypadkiem. Dzięki papierosom. I był to, co muszę przyznać Cezaremu, jeden z wielu ważnych i pozytywnych faktów w naszym życiu, które nie zaistniałyby gdyby nie owe nieszczęsne papierosy. Czemu nieszczęsne? Ano, bo stale obecne. We władzy absolutnej mego małżonka trzymające. Z kasy nas nieustannie dojące. Jednak dla marnego pocieszenia dodam, tak dziwnie się jakoś składa, że większość przesympatycznych ludzi, których znamy i wciąż poznajemy jest namiętnymi palaczami. Zazwyczaj ja w ich gronie trwam samotnie niby dziwaczna jakaś persona z innego świata. Zupełnie obojętna wobec uroków dymka! Wdychająca mimochodem szare opary nikotyny, ale nie wytwarzająca ich w kole wzajemnego zrozumienia i adoracji. Może więc w końcu powinnam i ja zasmakować w tymże niezrozumiałym zupełnie nałogu aby zbliżyć się bardziej do moich interlokutorów i przyjaciół? Ech, na szczęście zdarzają się jeszcze rodzynki, które nie palą a poza tym chyba finansowo byśmy tego podwójnego kurzenia nie wytrzymali…Prawda, Czaruś? Wobec tego pozostanę chyba przy moich niewinnych słabostkach, albowiem, jak prawie każdy, nie jestem wszak od nich wolna. Chociaż tutaj, w blogowych kręgach, większość z nas wydaje się być posągowa i niepokalana. Lekko odrealniona i bez wad. Będąca ponad wszelkie zgubne nałogi i obsesje. Ach! Swoją drogą, jakże łatwo wykreować swój wizerunek w internetowej przestrzeni lub też niechcący popaść w jakiś schemat czy konwencję. Oddalić się od zwykłego życia. Ale potem bardzo za nim zatęsknić, albowiem nie masz to jak serdeczny dotyk, szczere spojrzenie, ciepły uścisk, swojski zapach, wspólny śmiech i łzy. Zupełnie zawierzenie i otwarcie, gdy na wprost stoi zwyczajny i jakże bliski człowiek z krwi i kości. Tak, najważniejsza jest prawda naszych codziennych słabości, wielkich porażek i małych zwycięstw…Akceptacja tego wszystkiego. I smak prawdziwego życia! (Och te moje przydługawe wstępy i dygresje! Niech mnie koza bodnie! Czasem tak się w tych wtrętach rozpędzę, że aż zapominam, o czym to ja mianowicie chciałam napisać…).

   Był to środek zimy. Pierwszej zimy po naszym zamieszkaniu na Pogórzu. Zasypało nas wówczas śniegiem tak dokumentnie, że do najbliższego, odległego ok. 4-5 km sklepu nie dało rady dotrzeć samochodem. Wracając do domu z wyprawy do posiadającej sklepik spożywczy wioski dzielnie wydeptywaliśmy między zaspami wąskie ścieżynki. Zdobni w krwistoczerwone rumieńce brnęliśmy uparcie po wzgórzach i dolinach, po zlodowaciałych i zasypanych białymi pierzynami leśnych dróżkach, na plecach niosąc wyładowane wiktuałami plecaki a u boku mając radosną, pełną niezmordowanej energii, kilkumiesięczną Zuzię.

   Ledwo zaczęliśmy się wspinać pod górę, będącą ostatnim etapem naszej drogi, gdy zdyszanemu Cezaremu strasznie zachciało się dymka (a były to jeszcze czasy, kiedy usiłując jakoś zmniejszyć ilości wypalanych papierosów starał się nie zabierać ich ze sobą na żadne spacery ani wyprawy). Jednak wówczas tak się zmęczył, tak zziajał, że nagle naszła go ogromna, przemożna wręcz potrzeba palenia, tak jak spragnionego wędrowca na pustyni nachodzi moment, gdy bez kropli wody ani rusz! Wówczas jakimś szóstym zmysłem wyczuł w pobliżu błogi zapach smolistych wyziewów i zapominając zupełnie o zmęczeniu niczym rączy konik pognał w stronę ostatniej przed bukowym lasem chaty. Tam napotkał szczuplutkiego, ubranego w ciepłą kufajkę, nieznajomego, starszego mężczyznę raczącego się właśnie na stronie nikotynowym źródłem rozkoszy. Cezary, nie bacząc na moje sarkanie oraz nie bawiąc się w żadne ceregiele wyżebrał natychmiast od owego człowieka wytęsknionego papieroska. Następnie, jak na ceniącego bezpośredniość Australijczyka przystało w try miga przeszedł z owym mężczyzną na „ty”. I w ten właśnie sposób poznaliśmy naszego kochanego acz wielce skromnego Wojciecha. Chwilę potem, słysząc wesołe pogwarki i obce głosy z chaty wychyliła się przemiła gospodyni – maleńka, korpulentna, jasnowłosa Eulalia. Uśmiechając się od ucha do ucha oraz głaszcząc namolnie domagającą się pieszczot Zuzię z ciekawością i humorem wypytywała nas o to, kim jesteśmy, gdzie mieszkamy i dlaczego po idylli w upalnej Australii zdecydowaliśmy się osiąść na tym prawie syberyjskim końcu świata!

   Chociaż gorąco zapraszała nas do siebie na herbatę, to nie zdecydowaliśmy się wówczas wejść w jej gościnne progi, wiedząc, że jeszcze trochę wspinaczki przed nami a zimowy dzień właśnie dobiegał końca i zamglone słońce szybko chowało się za najbliższym wzgórzem. Serdecznie więc pożegnaliśmy się z nowopoznanymi sąsiadami i zapraszając ich w nasze progi zniknęliśmy w głębi lasu unosząc ciężkie plecaki oraz dzieląc się entuzjastycznymi uwagami na temat Eulalii i Wojtka. Oboje byli od nas dużo starsi, ale pełni młodzieńczej energii, szczerego uśmiechu i życzliwości. Kilkanaście lat temu przeprowadzili się z miasta na wieś i teraz wiedli pod lasem prosty, pracowity żywot, mając swoje radości i troski. Spodobali się nam ogromnie! Tak dobrze im z oczu patrzyło! Tak niepowtarzalnym ciepłem emanowali! A czując, iż ta sympatia jest obustronna ciekawi byliśmy, jak też w przyszłości rozwinie się nasza znajomość.

   Rozwinęła się i to bardzo! Od tamtej pory zaprzyjaźniliśmy się prawdziwie. Odwiedzamy się wzajemnie o każdej porze roku, pomagając sobie w wielu sprawach oraz spędzając razem dobry, nieśpieszny czas. Obdarowujemy się plonami naszych ogródków i pól, dzielimy przepisami na ulubione potrawy i napoje, ufamy sobie i zwierzamy z naszych zmartwień. To wszystko pogłębia się i wzbogaca z każdym kolejnym spotkaniem. Niedawno znowu u nich byliśmy. Wpadliśmy na parę chwil a posiedzieliśmy kilka godzin, zaczarowani ich ciepłem, gościnnością i bezpośredniością. Daliśmy im w prezencie słój mrożonego lubczyku z naszego warzywnika a oni piękny, wiklinowy koszyk i wielką butlę swojskiego wina z malin. Pomogliśmy im zresztą w cedzeniu i przelewaniu z wielkiego baniaka do butelek tegoż amarantowego, aromatycznego napoju. Ileż przy tej okazji było przekomarzań, opowiadania dowcipów i dykteryjek, radosnej degustacji, wesołych spojrzeń, wariackiego śmiechu!

   Eulalia, chorująca na płuca pokasływała od czasu do czasu, ocierając przy tym łzy szczerego rozbawienia. Jej mąż, mający problemy z sercem, niekiedy oddychał ciężko i na moment zasępiał się, spoglądając z troską na ukochaną żonę…

 Cezary i Wojtek nie bacząc na porywisty wiatr i mglistą wilgoć panującą na dworze kilka razy wychodzili z ciepłej izby pod pretekstem mycia butli po winie, jednak głównie po to, aby zażyć rozkoszy wspólnego palenia. W tym czasie obie z Eulalią sączyłyśmy z przyjemnością malinowy napitek, pogryzałyśmy kruche ciastka z marmoladą i narzekałyśmy na paskudny nałóg naszych mężów zapewne bardzo skracający im życie.

- Nie mam już do niego siły! Tyle razy prosiłam! Tyle obiecywał! I co? I dalej kurzy, jak kurzył! A tabletek na serce coraz więcej łyka! – utyskiwała, dorzucając drew do pieca i nasłuchując przy tym dochodzącego z sieni kaszlu Cezarego połączonego z głośnym śmiechem i chorobliwym pochrząkiwaniem Wojciecha.

- To samo mam z Cezarym! – dopowiadałam – Już straciłam nadzieję, że kiedykolwiek zdoła te okropne papierosiska rzucić. Ale wiesz, co kochana Eulalko?
 -Wiesz, do czego doszłam w końcu? – zapytałam, przysunąwszy stołeczek do przyjaciółki i ucałowawszy ją siarczyście w gorący policzek.
- Do czego, moja Oluniu? – uśmiechnęła się kobieta a tuląc mnie jak córkę podsunęła mi bliżej talerz z ciastkami i dolała do mego kieliszka jeszcze trochę wina.
- Ach, nie martwmy się tymi papierosiskami dzisiaj, bo przecież nie można się cały czas stresować czymś, na co i tak nie ma się wpływu. A przecież poza zdrowiem liczy się też smak życia. Swoboda i beztroska radość…„Tak szybko mija życie, jak potok płynie czas” – zanuciłam spontanicznie a ona potakując mi dopowiedziała dalej chrypliwym, lecz mocnym głosem:
- „Za rok, za dzień, za chwilę razem nie będzie nas…”

- A wy, co tak sobie tu śpiewacie? – z łobuzerskim uśmiechem chłopca, który właśnie coś przeskrobał, ale udaje niewinnego baranka zapytał Cezary wkraczając wówczas do izby z zarumienionym od zimna Wojciechem. Tupiąc rozgłośnie roztaczali wokół intensywny zapach nikotyny a stawiając na podłodze porządnie wypłukany z osadów kolejny baniak po winie na nasz widok zgodnie zawołali: 
- Ale Wam dobrze, dziewczyny!

- A pewnie, że dobrze! – odrzekłyśmy chichotliwie i patrząc na siebie porozumiewawczo stuknęłyśmy się kieliszkami, na których dnie błyszczało jeszcze trochę magicznego napoju…
































niedziela, 16 listopada 2014

Szewczyk Dratewka



  


 Szewczyk Dratewka ma magiczne palce 
Tak mu dratwa śmiga, jakby szła na tańce
Tak buciki szyje, jak mu w duszy śpiewa
Potem ktoś je wdzieje, jak kawałek nieba

Bo spod takich palców idą istne cuda
Wszystko jest leciutkie i wszystko się uda
Cieszy się ten Szewczyk, że tak dużo umie
Lecz chce jeszcze więcej, w sercu i w rozumie

Wie, że jego dłonie mnóstwo jeszcze mogą
Że się coś przebudzi, czary się wyzwolą
Że w rękach wykrzesze marzenie niezwykłe
Ten Szewczyk, co staraniem rzeźbi każdą chwilkę

I tak właśnie będzie, tak się właśnie stanie
Kto swój blask ma w sercu - temu się udaje
Ciągle trzeba działać, los marzeniem szyć
Wtedy się wysnuje w świat cudowna nić

I Ty zdolny Szewczyku i Ty mądra dziewczynko
Idźcie za swym szczęściem, wciąż śmigając igłą...

środa, 12 listopada 2014

My, zwyczajne dziewczyny, czyli różne oblicza kreatywności…





   Jakiś czas temu drogą pocztową dostałam od Zosi-Samosi, autorki bloga „Robótki domowe, czyli jak się nie nudzić w domu” ( http://haftszyciedrutyszydelko.blogspot.com) zaproszenie do międzyblogowej, łańcuszkowej zabawy łączącej ludzi kreatywnych. Długo nie umiałam zabrać się za ów temat. Czekałam na przypływ natchnienia oraz wyrażenie chęci innych osób na przystąpienie do tejże zabawy. Weny jednakże długo nie było…Chętnych takoż… Wena wyruszyła sobie gdzieś beztrosko na odległe manowce, zostawiając mnie samej sobie oraz wszelkim tym prozaicznym, zawłaszczającym do szczętu, powtarzalnym, codziennym czynnościom. Nawet pomyślałam żem kompletnie nie kreatywna, mózg mi się wysuszył i niczego już nie wymyślę. Czas będzie zwijać żagle i cichutko osiąść w porcie najzwyczajniejszej zwyczajności, bez widoków na odległe gwiazdy zapału twórczego. I nagle…nagle ładując do worów na strychu siano dla moich kochanych kóz zrozumiałam, jak powinnam podejść do tego wyzwania. Prosto i szczerze, bez fajerwerków.
   Po otrzymaniu odpowiedzi odmownej od Pantery, która jak się okazuje nie dostrzega w sobie oznak kreatywności zaczęłam usilnie zastanawiać się nad tym fenomenem. No bo jak to jest, że osoba tak pomysłowa, pracowita, twórcza i pełna błyskotliwej inteligencji jak Anna Maria P. zwana powszechnie Panterą nie wierzy w siebie i nie widzi w sobie ogromnego potencjału kreatywności?! A jeśli tak, to właściwie kto spośród nas zasługuje na miano kreatywnej osoby? Czy tylko te wspaniałe istoty, które co dzień stworzą jakieś fantastyczne rękodzieło, wiersz, cud-potrawę, malowidło, opowiadanie, projekt graficzny, muzyczny, czy dizajnowy? Czy może kreatywność to coś więcej? Tak, uważam iż zdecydowanie jest to bardzo pojemne pojęcie.

    I dochodzę do zdumiewającego wniosku, że każda z nas jest kreatywna. Właśnie w naszej najzwyczajniejszej codzienności. Przecież jesteśmy jej twórczyniami, obrabiamy ją wciąż i wciąż dodając jej blasku, nastroju, ciepła i znaczenia. Dokładamy swoją cegiełkę, smażąc naleśniki i myśląc przy tym z troską o naszych dzieciach, mężach, zwierzętach. Tworzymy niepowtarzalne ognisko domowe, pochylając się nad mytą właśnie podłogą czy odkurzanym meblem. Przestawiając bibeloty z miejsca na miejsce. Czyszcząc ramki wiszących nad biurkami i łóżkami zdjęć. Przeglądając stare albumy i wspominając siebie dawne oraz naszych bliskich. Paląc w piecu, piorąc, trzepiąc dywany, robiąc zakupy, opowiadając bajki dzieciom, lepiąc z nimi bałwana czy zbierając kolorowe liście, siejąc, plewiąc, spacerując z psem, przetwory na zimę robiąc, zamiatając, meble przestawiając, rozsuwając co rano zasłony i spoglądając z nadzieją na rozpoczynający się świt. No i rzecz jasna, obierając ziemniaki na obiad, a myśląc przy tym o sensie istnienia, jego tajemnicach, blaskach i cieniach, naszej w tym wszystkim roli. Czynność za czynnością, powinność za powinnością. Zmarszczek, zawodów, trosk i przeczuć całe stada wciąż od siebie odganiamy. I uśmiechamy się do bliskich, dając im swoją siłę, wsparcie i wiarę…A czasem znów płaczemy w skrytości, gdy już sił nie starcza ani nadziei a przecież tyle od nas zależy, gdy tymczasem wszystko nas przerasta…I nawet ten płacz coś nowego w nas tworzy. Przepłakany czas zsyła w końcu spokój, zrozumienie, zgodę na to, co jest i odwagę by iść dalej i robić swoje…

   A między tym wszystkim zdarza się nam jeszcze coś dodatkowego stworzyć. Wykroić trochę czasu na pasje i fascynacje. Ubrać się elegancko i wyruszyć na spotkanie z wielkim światem, który jest tuż za progiem domu. Obejrzeć jakiś wzruszający film czy spektakl, posłuchać genialnej muzyki, przeczytać wspaniałą książkę, spotkać się z wytęsknionymi przyjaciółmi i zasłuchać w ich szczere opowieści. Czasem historie szeptane czy opisywane na blogach czy w listach przez naszych przyjaciół, ich pełne emocji zwierzenia stwarzają coś nowego w nas. Budzą nowe pokłady wrażliwości i zrozumienia. Coś w nas dojrzewa. Pragnie wydobycia się na powierzchnię. I wreszcie powstaje jakaś rzecz, która jest kawałkiem nas. Czymś, co oddaje nasze myśli, uczucia, nastroje, marzenia i sny…Obraz, wiersz, rzeźba, piosenka, opowiadanie, recenzja teatralna, ciasto, rozmowa, spódnica, fryzura, spontaniczny spacer omijaną dotąd ścieżką, fotografia, haft, serweta, zasłona, torba, deser, zupa, bukiet, nowy post na bloga, pełen zamyślenia komentarz….

   A mimo to nie wierzymy w siebie…A mimo tego ogromu, który jesteśmy w stanie stworzyć popadamy w rodzaj negacji własnej osoby i trawiącej nas od wewnątrz nieśmiałości. Wydaje się wciąż nam, że inni potrafią więcej i lepiej. Że łatwiej im wszystko przychodzi. Że stąpają po jakichś odległych od nas łąkach natchnienia i chwały. Że dla nas pewne rzeczy są raz na zawsze nieosiągalne a więc czas stulić skrzydła, przysiąść cicho w kąciku i wieść z pokorą swą cienistą dolę niczym niewyróżniającej się istoty…

   Nie! Nie, moje kochane! Mamy prawo do momentów przestoju. Do nie tworzenia, nie wymyślania, nie dociekania istoty bytu.  Do czekania na przypływ weny. Nawet do chwilowego bezmózgowia. Mamy prawo do swojej zwyczajności i powtarzalności. Ale nie powinnyśmy przestać wierzyć w siebie. Przeciwnie! Powinnyśmy próbować za wszelką cenę rozwijać skrzydła, rozdmuchiwać tę delikatną iskrę talentu. Tworzyć cokolwiek. Na naszą miarę i ponad nią. Póki życie trwa i póki wciąż coś nam się robić chce…

   Po tym przydługim wstępie czas na przystąpienie do meritum zagadnienia, czyli do zabawy międzyblogowej. Przebliżyć Wam chcę sylwetki trzech zwyczajnych-niezwyczajnych dziewczyn a właściwie całkiem już dojrzałych kobiet i ich blogowych zakątków. Każda z nich jest inna a jednak jakoś do siebie podobna. Sami pomyślcie, co je wszystkie łączy i poszukajcie w sobie lustra…

***

                                                  Oto Zosia - Samosia, która kocha się w brązach!

   Pierwsza to Małgosia, zwana na blogu Zosią-Samosią. Wiele lat temu przeprowadziła się z miasta na wieś i próbując okiełznać tę nową rzeczywistość stoczyła z sobą samą oraz z tą rzeczywistością wiele żmudnych walk. Nie wszystkie udało się jej wygrać i szczerze przyznaje się do tego. No cóż, życie na wsi to nie zawsze taka sielanka, jaką z boku może się wydawać. Coś o tym sama już, niestety, wiem… Zosia potrafi pisać o sobie i swojej codzienności z ogromnym poczuciem humoru, wspaniałym, literackim stylem, pełnym smaczków lingwistycznych, metafor, dykteryjek, wspomnień i zaskakujących point. Pokazuje też na blogu dzieła swych rąk. A jest niezwykle utalentowaną osobą. Potrafi dziergać, haftować, szydełkować, szyć i dekorować stworzonymi przez siebie rzeczami dom, nadając mu specyficznego kolorytu, ciepła i uroku.

   Dlaczego odwiedzam Zosię na jej blogu? Otóż dlatego, że od tej dziewczyny wręcz bije szczerość, wrażliwość i delikatność a także zaraźliwa pogoda ducha. Czytając jej lekkim stylem pisane, choć pełne głębi i podtekstów opowieści ma się wciąż niedosyt tej ciekawej lektury i chciałoby się tak czytać i czytać albo usiąść przy niej i po prostu rozmawiać jak z dobrze znaną od lat przyjaciółką.

A jak ona sama pisze o sobie?

Onegdaj postanowiłam, że zostanę optymistką. Wiedziałam, że zadanie jakie sama sobie stawiam może mnie przerosnąć, bowiem od małego przejawiałam raczej ciągoty do realizmu zahaczającego o pesymizm. Wiadomo jednak, że najbardziej człowieka bawi osiąganie niemożliwego, tak też i ja rzuciłam się na główkę prosto w optymizm. Powiem wam szczerze, nawet mi się spodobało... ćwierkałam od rana do wieczora, w każdym potknięciu znajdowałam dobrą stronę. Po prostu idylla. Już się nawet zaczęłam przyzwyczajać, kiedy...”

„Powiedzcie jak to jest, że mimo tego, że jestem delikatnie mówiąc baaardzo dojrzałą kobietą to w duszy ciągle jestem dziewczyną, która permanentnie zdziwionym spojrzeniem spogląda na absurdy i okrucieństwa tego świata, która wciąż ma nadzieję, że dobro zwycięża zło nie tylko w bajkach a każdy dobry uczynek wróci do nas po tysiąckroć... Nadzieja mi przyświeca czy tylko naiwność?”


   Ja i zapewne pozostali czytelnicy bloga Zosi - Samosi żywimy nadzieję, że Zosia napisze kiedyś i wyda książkę. Opowieść o wrażliwej kobiecie, jej marzeniach, wspomnieniach i nadziejach…Ja sama na pewno czytać ją będę płacząc i śmiejąc się na przemian, gdyż po raz kolejny odkryję w nas tyle podobieństw…

***


               Oto Ela, której dusza napełnia się spokojem i natchnieniem w kontakcie z naturą

   Druga to Ela, autorka bloga „Zamyślenia” (http://elkiblog.pl) . Mieszkanka Łodzi, ale tęskniąca za czystą naturą, przestrzenią pełną zieleni i jej dającym wytchnienie oraz poczucie wolności dotykiem. Dlatego spędza dużo czasu na swej działce albo na wycieczkach za miasto. Tam wędruje ze swymi braćmi mniejszymi – kotem i psem. Odpoczywa od miejskiego zgiełku, fotografuje i rozmyśla nad ciekawymi sprawami a potem opisuje to wszystko na swej stronie.

 O swoim blogu Ela pisze tak:

Chcę w nim zapisać swoje Zamyślenia, ale też przepisy kulinarne, upamiętnić zdarzenia, zajrzeć w przeszłość zauważyć, w jaki sposób  zapisała się w teraźniejszości, zilustrować zdjęciami.  A upublicznienie? Czy to rezygnacja z prywatności? Pojmuję to inaczej, gdyby pojawili się czytający to dobrze, może komuś się przyda coś z zamyśleń?  Wtedy zostanie ślad w pamięci i warto dzielić się sobą swoimi myślami…Witaj u mnie, siądź wygodnie w fotelu, załóż okulary jeśli je używasz, postawię herbatę na stoliczku, lampkę wina jeśli lubisz, usiądź i poczytaj.
Jeśli powiesz swoje zdanie, obiecuję kłócić się nie będziemy, ale możemy podyskutować bo warto wymieniać się swoją wiedzą i przemyśleniami. Zapraszam serdecznie.”


    I tak właśnie jest. Do Eli przychodzi się jak do dojrzałej i życzliwej, potrafiącej dyskutować na przeróżne tematy przyjaciółki. Ela to osoba pełna wrażliwości, odwagi i coraz rzadszej umiejętności słuchania oraz wczytywania się ze zrozumieniem w komentarze swych czytelników. Nie boi się podejmowania żadnych kwestii, nawet najtrudniejszych. Ma swoje zdanie na wiele drażliwych tematów i potrafi go bronić do upadłego, robiąc to jednak taktownie i kulturalnie.  Zajmuje ją zarówno polityka, historia, filozofia, jak i ogród, zdrowie, literatura czy największy jej konik – numerologia. Zaraża swoimi pasjami i tłumaczy wnikliwie zagadnienia związane z psychologią, ezoteryką, parapsychologią, ziołolecznictwem i niekonwencjonalną medycyną.
    Dlaczego odwiedzam świat Eli? Z powodu wielu podobnych zainteresowań, pokrewieństwa dusz, a przede wszystkim nadzwyczajnego ciepła płynącego od tej serdecznej, pełnej życia i pasji kobiety.

***


                                     A oto ja - Olga wraz z moją niepoprawną pieszczochą - psiną Zuzią
 
  A trzecia z tych osób, to ja sama!:-)) Tak, bo oto zgodnie z regułami tej miedzyblogowej zabawy powinnam odpowiedzieć na kilka pytań a odpowiadając pokazać Wam jakiś nieznany być może jeszcze kawałek siebie.

No to lecimy!

1.     Nad czym obecnie pracuję?
   Hmmm…Nad życiem, po prostu codziennym życiem. A w szczególności nad przygotowaniami do zimy. Układam przesuszone drewno w budynku gospodarczym. Wkładam kozom więcej siana do paśników. I pieszczę je, gdy spoglądają na mnie tym swoim ufnym, łagodnym spojrzeniem. Cieszę się, że kózka Majka oswaja się coraz bardziej i nawet daje się czasem głaskać po pyszczku…Wciąż jeszcze chodzę z kozami i Zuzią na spacery po lesie, fotografując co się da, śpiewając na cały głos albo wsłuchując się w szelesty liści i szepty drzew…
   A poza tym czasem napiszę jakiś wiersz, czasem słowa do piosenki, czasem kolejny akapit mojej powieści…A propos stanu bez natchnienia, który często mi się zdarza czy też irytującego bezmózgowia, o którym wspomniałam na początku mam początek pewnego wiersza, muszę go jeszcze dopracować i może coś z niego będzie…

2. Czym moja praca różni się od innych w tej branży?
   Hmmm…Życie każdego jest inne a jednocześnie jakże podobne. Śniadania, obiady, kolacje. Wschody, zachody a między nimi tyle czynności, uczuć, marzeń…Rolniczka ze mnie jeszcze raczkująca. Wszystkiego wciąż się uczę. A więc zapewne inne farmerki, czy gospodynie domowe w wielu sprawach codziennych są lepsze, sprawniejsze, gdyż mają większe doświadczenie.
   A moje pisanie nie jest pracą, lecz pasją, sposobem na ucieczkę od codziennej rutyny, rozmową z samą sobą i oswajaniem rzeczywistości poprzez dodawanie jej barw i smaku. Każdy pisze po swojemu. Najważniejsze by to pisanie dawało radość a wena by nie opuszczała na długo, bo strasznie się za nią ckni!

3. Dlaczego piszę bloga o tym, co robię, tworzę?
   Samo pisanie bloga jest dla mnie tworzeniem. Sprawia mi to przyjemność. Pobudza mózg i ratuje przed sklerozą. Pisząc chcę ocalić od zapomnienia kawałek swojej codzienności. Nadać jej znaczenie. Pragnę z wrażliwymi czytelnikami, przyjaciółmi i czytającą tego bloga rodziną dzielić się swoimi przemyśleniami, wzruszeniami i opisami tutejszej rzeczywistości pogórzańskiej, schowanej w bukowych lasach wsi.

4. Jak odbywa się mój proces tworzenia (pisania)?
  Zazwyczaj jakieś zdarzenie czy silna emocja budzi u mnie chęć opisania, zawarcia w słowach tego, co przeżyłam. Siadam więc przy komputerze (a czasem nad zeszytem) – a dzieje się to najczęściej o poranku lub wczesnym wieczorem i popijając gorącą herbatkę czy też słodką naleweczkę piszę, co mi w duszy gra. Przybiera to postać opowiadania, wiersza, listu, piosenki, rozdziału powieści czy też nowego posta na bloga. Przeważnie słucham przy tym stosownej do nastroju muzyki. Wyłączam się na pewien czas zupełnie i półprzytomnie odpowiadam na wszelkie zasadnicze pytania mego ukochanego i na szczęście niezwykle cierpliwego męża – Cezarego!:-))

   Uff! Nareszcie doszłam do finiszu i po swojemu stworzyłam kolejne ogniwo łańcuszka tej międzyblogowej zabawy kratywnych! Teraz Ty, droga Elu możesz podjąć pałeczkę i zastanowić się, jakie osoby chciałabyś wyróżnić i opisać na swoim blogu. Powodzenia!***

  Serdecznie dziękuję wszystkim, którzy dotrwali do końca tego posta i nie zasnęli nad przydługimi wywodami tej zwyczajnej, choć przy tym dość jednak kreatywnej dziewczyny zwanej Olgą!:-))

czwartek, 6 listopada 2014

Listopadowy świt...






   Wstałam dzisiaj jeszcze o zmroku. Po zmianie czasu często mi się to zdarza. Wiatr szarpał mocno blachami na dachu. Świstał w szparach domu i śpiewał swe nieokiełznane pieśni. Tak było całą noc. I jeszcze ogromny księżyc pełni rozjaśniał wszystko niezwykłym blaskiem. 
   Pokrzątałam się chwilę po kuchni. Koty nakarmiłam. Wodę na kawę wstawiłam. A potem ziewając odsłoniłam zasłony i wyjrzałam na zewnątrz ciekawa, jakiż to dzionek wstaje? Jakie pokaże mi oblicze? Jakim nastrojem napełni i jaką drogę na dzisiaj wskaże...? I oto, co ujrzały me zachwycone oczy! 



  Czym prędzej by nie tracić nic z tego czarodziejskiego zjawiska wybiegłam na dwór w piżamie, gumiakach i narzuconym na chybcika ciepłym swetrze. Biegłam przed siebie jak szalona i spontanicznie wyśpiewałam piosenkę, która nie odstępuje mnie od kilku dni. Nikt mnie nie widział, nikt nie słyszał. Tylko to niebo, tylko ten wiatr i gałęzie tańczące w jego dzikim rytmie. Wilgotne od rosy trawy na łące oplatały pieszczotliwie moje nogi. Ostatnie listki na dzikich śliwach migotały jak najpiękniejsze ozdoby choinkowe. Stado maleńkich ptaszków podniosło się tłumnie i świergotliwie z zaoranego wczoraj pola. Pachniało świeżością i słodką obietnicą.. Przestrzeń szumiała i falowała niczym ocean...Mknęłam witając dzień i czując jakbym się właśnie urodziła i wszystko widziała po raz pierwszy. A w duszy był blask i świadomość cudu, który jest wokół i w środku mnie…Chciało mi się śmiać i płakać jednoczesnie...Świt stubarwny, pędzlem malarza ekspresjonisty malowany wchłaniał mnie i przygarniał czule…Jawa to, czy sen…? Wszystko się przenika. Nie ma czasu, który pogania. Tylko ta chwila, wolność w sercu i rozwianych włosach…Życie, codzienność poczeka...



A jaką piosenkę tak wyśpiewywałam?  "To nic, że to sen" Edyty Geppert do muzyki Jerzego Satanowskiego ze wspaniałymi słowami Jacka Stanisława Burasa.



Jestem wodą, ogniem, powietrzem
Jestem falą, iskrą, obłokiem
Jestem ptakiem, rumakiem
Jestem liściem na wietrze
Jestem śpiewem, szumem, galopem

Wzlotem skrzydeł mknę, dokąd zechcę
Wichrem grzywy omiatam świat
Biegnę, płynę, wzbijam się w przestrzeń
Drwię z wędzideł i murów, i krat

To nic, że to sen, tylko sen, to nic
Kiedy śnię, wtedy chce, bardzo chce mi się żyć
Nie budź mnie, nie budź mnie, nie budź mnie
Kiedy śnię, mogę być tym, kim chcę

Mogę z żaglem głowy w chmurze płynąć oceanem rosy
Palce skrzydeł zagrzebywać w tęczy rozpuszczone włosy

To nic, że to sen...

Jestem burzą, sztormem, tornadem
Jestem deszczem, pianą, potopem
Jestem krukiem, tygrysem
Jestem jadem, pożarem
Jestem krzykiem, rykiem, amokiem

Biciem kopyt rwę sieci nocy
Skrzydeł szałem przewracam świat
Kiedy myśl mą zamieniam w pocisk
Nie ma murów, wędzideł i krat

To nic, że to sen, tylko sen, to nic
Chociaż śnię, ale wiem, że nie będę wciąż śnić
Przyjdzie dzień, z mego snu zbudzisz mnie
Wstanę i będzie tak, jak we śnie

To nic, że to sen, ciągle sen, to nic
Chociaż śnię, ale wiem, że nie będę wciąż śnić
Przyjdzie dzień, z mego snu zbudzisz mnie
Wstanę i będzie tak, jak we śnie