Strony

środa, 27 sierpnia 2014

Deszczowe lato, mokry sierpień…



   

    Pewnego sierpniowego wieczoru usiadłam sobie w kuchni z książką na kolanach i popijając herbatę oraz pogryzając włoskie orzechy zasłuchałam się w monotonny szum deszczu za oknem. W garnku na kuchence bulgotał apetycznie ryż. Ostatnimi czasy Cezary bardzo lubił podjadać sobie po zmroku ryż na gęsto z dżemem albo przecierem jabłkowym. W domu pachniało farbą akrylową, cynamonem i miętą. Zuzia na kanapie w pokoju gościnnym leżała jak człowiek na wznak i mocno chrapała. Spojrzałam w coraz szybciej zapadający za oknem zmrok ciesząc się, że mamy prąd i związaną z nim jaskrawą, niosącą bezpieczeństwo jasność żarzącej się pod sufitem żarówki. Od paru tygodni w naszym przysiółku co chwilę wysiadała elektryczność. Zdarzały się też problemy z Internetem. Nieraz po kilka dni nie było do niego dostępu. Cały wielki świat oddalał się przez to, odrealniał, stawał mniej ważny. Nasiąkał obcością i obojętnością. Nasz maleńki, najważniejszy i jedyny świat był właśnie tutaj. Tętnił życiem na szczycie górującego nad okolicami, porośniętego bukowym lasem wzniesienia. Na samym końcu maleńkiej, podkarpackiej wioski. Blisko natury. Od niej najbardziej zależny. Na nią zdany. Jej najbardziej ufający.

   Odpoczywałam po kolejnym, pracowitym dniu i nic mi się już nie chciało robić. Dość się namachałam widłami i grabiami. Pod łopatkami czułam bolesne istnienie jakichś silnie rozrośniętych mięśni.

 -Może rosną mi skrzydła? – uśmiechnęłam się z przekąsem i mocniej otuliłam grubym swetrem. Z dołu dochodziły do mnie uparte stukania młotka, albo monotonne jęki dzierżonej w dłoni Cezarego wiertarki. W radiu słychać było niewyraźnie dawny przebój Zdzisławy Sośnickiej – „Żegnaj lato na rok, stoi jesień za mgłą…”.
 - Och!Jeszcze tyle roboty do jesieni. Z tyloma rzeczami trzeba zdążyć przed mrozami i śniegiem - westchnęłam.



   Cezary przez cały dzień kładł dachówki na przybudówkę obok budynku gospodarczego. Mamy zamiar trzymać tam różne niemieszczące się w drewutni rupiecie oraz rowery. Gdzieś trzeba to wszystko schować przed zimą. Teraz, wczesnym wieczorem mój mąż kończył w spiżarni na dole robić półeczki na produkowane przeze mnie masowo przetwory. A byłam dopiero na półmetku ich wytwarzania. Za mną m.in. konfitury z wiśni i czarnego bzu, śliwki w słodkiej zalewie, kiszone buraczki i cukinie, ocet i przeciery jabłkowe, słodko-kwaśne sosy paprykowo – cukiniowe, powidła i kompoty śliwkowe. Przede mną gruszki w syropie, późne jabłka w cukrze, wino z czarnego bzu i jabłek, buraczki z zasmażaną cebulką…Trzeba się było jakoś na nadchodzącą zimę przygotować, żeby potem móc jak najmniej ruszać się z zacisznego siedliska i bez sensu wydawać nasze coraz bardziej kurczące się oszczędności. 



   Tak szybko kończyło się to lato. Za szybko…Jesienny chłód bezszelestnie i podstępnie wnikał do domu sprawiając, że ubrana na cebulkę rozgrzewać musiałam zmarznięte dłonie o kubek z gorącą, miętową herbatką. Nie bardzo umiałam skupić się na czytaniu. Moje myśli szybowały tu i ówdzie, rozpamiętując to, co już udało się zrobić oraz zastanawiając się nad tym, co jeszcze było do zrobienia.

   Na strychu suszyły się wiązki czosnku i cebuli. Parę kilogramów lubczyku zamroziłam. Pietruszka naciowa bujnie rozrastając się pod jabłonkami czeka na ścięcie i ususzenie. Ziemniaki pochowane jeszcze w ziemistych kopczykach na polu oczekiwały na mające nastąpić lada dzień wykopki. Byleby nie padało! Ale najpierw uporać się przyjdzie z łanami chwastów porastających ziemniaczane rowki. Tak, chwasty w tym roku rozrosły się niemiłosiernie głusząc sobą wszystko co się da i szydząc zupełnie z moich prób ich zwalczenia.
   Taki deszczowy był ten sierpień i całe lato…Pomidory i ogórki uległy ziemniaczanej zarazie i niewiele mieliśmy z nich pociechy. Większość marchwi i rzepy zgniła w ziemi a fasolka i groszek tak były marne, że zaledwie na dwa obiady starczyło. Nawet dynie nie chciały rosnąć, trawione tą samą co ogórki chorobą. I pomyśleć, że w zeszłym roku narzekałam na suszę! A jednak dla naszych warzyw była ona znacznie lepsza. Wszystko się nam wówczas udało nad podziw. A teraz nawet słoneczniki wyrosły jakieś niewyraźne, rachityczne. Tylko dorodnych jabłek mnóstwo! Codziennie zbieram je całymi koszami!



   No i siano! Wciąż moknące siano! I my w pocie czoła i w coraz silniejszym bólu mięśni przewracający je co dnia w nadziei, że wreszcie uda mu się wyschnąć. Błagający kapryśne niebo, o chociaż dwa pogodne dni. Niestety, pogoda w kratkę sprawiała, iż nasza robota była syzyfowa a siano uparcie czerniało i po tygodniu takiej bezsensownej harówki nadawało się co najwyżej na podściółkę dla zwierząt. A tej zgromadziliśmy przez poprzednie lato aż nadto! Żywiliśmy nadzieję, że może uda się jeszcze złapać parę słonecznych dni i skosić w tym czasie małą łączkę przy domu. A potem zebrać stamtąd przynajmniej furę siana. Jeśli nie w sierpniu, to we wrześniu. No bo przecież nasze kozy coś zimą jeść muszą! A wszelkie znaki na ziemi i niebie mówiły nam, iż będzie to długa i mroźna zima. Ciężka zarówno dla nas, jak i dla naszych braci mniejszych. Niezbyt dużo udało nam się zgromadzić drewna na opał a uporczywe deszcze i potężne rozlewiska na drogach uniemożliwiały dojazd do lasu i zebranie pociętych tam pni i gałęzi.



   Ostatnio ulubionym pożywieniem kóz były spady jabłek, śliwek i gruszek. Codziennie skrajałam im po wielkim wiadrze tych przysmaków a na przegryzkę dostarczałam gałęzi wierzby i olchy. Na takiej diecie koziołek Łobuz Kurdybanek błyskawicznie urósł, zmężniał i najwyraźniej dojrzał już do amorów z naszymi kozimi pannami.  Jednak one nie mają na razie najmniejszej ochoty na miłosne brykania. Czarna Brykuska odgania jak tylko może natrętnego zalotnika a siwa Popiołka dzielnie jej w tym pomaga. Dlatego nieutulony w żalu i lubych potrzebach koziołek meczy całe dnie i za wszelką usiłuje dostać się do boksu sąsiadujących z nim kóz. Na szczęście wszystko tam tak zabezpieczyliśmy, iż nie ma mowy by mu się to udało. Kiedy przyjdzie właściwa pora kozy same dadzą swym zachowaniem znak, że odwzajemniają romantyczne zapędy a wówczas stanie się to, co ma się stać i na wiosnę kozia rodzinka zapewne się powiększy. A w wędrówkach po lesie towarzyszyć nam będą następne meczące maluchy. A na razie mam dużo przyjemności obserwując tę naszą małą, kozią trzódkę. Popiołka wiedzie w niej prym. Jest poważna i surowa jak matrona, ale jednocześnie potrafi być niezwykle czuła i delikatna. Uwielbia, gdy drapie się ją między rogami. Przymyka oczy z rozkoszy i przestępuje z nogi na nogę nie oddalając się od człowieka o krok.




  

    W drugiej połowie sierpnia nasze zielononóżki kuropatwiane z nieznanych przyczyn prawie zupełnie przestały się nieść. I chociaż karmimy je paszą z dodatkiem mieszanek witaminowych i dostarczamy pysznych resztek z naszego stołu oraz ziół z łąki one uparcie odmawiają współpracy. Trudno tłumaczyć to okresem pierzenia, bo kurki zmieniły pióra już ponad miesiąc temu. Podejrzewaliśmy je nawet, że swoim obyczajem gdzieś ukrywają jaja. Jednak przetrzasnęliśmy wszelkie możliwe kryjówki i niczego nie znaleźliśmy. Właściwie, to od czasu majowego, lisiego ataku, nasze kury nigdy nie doszły już do normalnego stanu. Stało się tak, jakby tamten stres zabił w nich jakąś radość i beztroskę. Jakby te ubite przez lisiego zbrodniarza zielononóżki stanowiły najważniejszy trzon kurzego stada a bez nich wszystko straciło właściwy blask i werwę. Patrząc na taki stan rzeczy zaczęły rodzić się w naszych głowach przykre myśli o nieuniknionej i chyba koniecznej likwidacji kurzego stada. Zysków z kurek mamy niewiele, natomiast pracy i wydatków mnóstwo. Ale jednocześnie żal pożegnać się z nimi. Sprzedać, zabić, zamrozić, zjeść…Nie słyszeć co dzień ich radosnego gdakania czy buńczucznego, koguciego piania…Nie obserwować ich zabaw, potyczek, przyjaźni i animozji… Tyle wszak było nadziei i planów związanych z zielononóżkami! Znaleźliśmy kilkoro stałych odbiorców ich jajek. Po czterech latach staliśmy się omalże specjalistami w hodowli tych bardzo rzadkich na Podkarpaciu kurek. Zastanawiamy się nad tym wszystkim. Na podjęcie ostatecznej decyzji wciąż jeszcze jest czas.



   A deszcz wciąż pada i pada, szumi uparcie, stukocze o parapety…Szare niebo nie zwiastuje rychłej poprawy pogody. Czasem miałabym ochotę tak jak Marta, jedna z bohaterek „Domu dziennego, domu nocnego” Olgi Tokarczuk zakopać się na zimę w ciepłym, ukrytym przed wszystkimi barłogu i zasnąć. Po prostu zasnąć. Oddalić się od wszelkich kłopotów i trosk. Przetrwać w cichym zapomnieniu i srebrzystym schronieniu pajęczyn. Po czym obudzić się wiosną. Wraz z nową siłą i zieloną nadzieją.

   - Ech, Oleńko! Daj spokój z tym biadoleniem i malkontenctwem! Nie wpędzaj się znowu w te ponure stany! – zbeształam samą siebie i zbiegając na dół do Cezarego uświadomiłam sobie, że przecież miną wreszcie te deszcze. Jeszcze nie raz zachwycę się jesienią. Po łąkach i lasach polatam. Grzybów i kaliny nazbieram. Zdjęć kolorowych napstrykam. Z zaprzyjaźnionymi osiedleńcami serdecznie pogwarzę.
A za parę dni przybywa do naszego siedliska miły, wytęskniony bardzo gość. Zostanie z nami przynajmniej miesiąc. Pomoże nam w pracy. Wniesie nowy blask a swoim śmiechem i młodzieńczym entuzjazmem pomoże odczarować tę pełną melancholii końcówkę lata.

 - Śliczne zrobiłeś półeczki mój pracowity mężu! – zawołałam stając na progu spiżarni i całując zapatrzonego w swe dzieło, umorusanego rudym pyłem Cezarego.

- Ale pewnie dajesz mi za nie tylko trzy z minusem, co? – zapytał jak zawsze nazbyt samokrytyczny mój domowy majster klepka. A potem dobił jeszcze młotkiem jakąś śrubkę. Omiótł z niewidocznych paprochów ścianę i żądny pochwał zerknął uważnie na moją minę.

- Nawet cztery z plusem! – zawołałam entuzjastycznie, serdecznie wichrząc czuprynę Czarka i zdmuchując mu brud z czubka nosa - Naprawdę bardzo mi się podobają!

 -Jutro poustawiam tu wszystkie słoiki i na pewno poproszę, byś zrobił mi następne, równie śliczne półki. Widziałeś przecież jak dużo spadło dzisiaj znowu jabłek w ogrodzie? Całe szczęście, że mamy pełno słoików! – powiedziałam wycierając wilgotną szmatką zakurzone półeczki. A potem pociągnąwszy za sobą męża poszłam na górę, gdzie czekał gorący ryż z jabłkami i Zuzia, która po przebudzeniu zawsze spragniona jest pieszczot…






niedziela, 17 sierpnia 2014

Wierszem porannym...





Wierszem porannym siebie odmykam
Wierszem porannym spoglądam w przestrzeń
Zbieram sny z powiek, przeczucia czytam
Wtulam się w ciszę, w chłodne powietrze

Czym się okażesz dniu tajemniczy?
Ile przyniesiesz przeżyć i jakich?
Ile masz wcieleń, ile obliczy?
Jakie darujesz zapachy, smaki?

Zaklinam przyszłość porannym wierszem
Czekam na progu nowego dziania
Chowam w swój zeszyt myśli najszczersze
I ruszam w dzienne zawirowania...

piątek, 15 sierpnia 2014

Wiersze skargi...




Czasem wiersze nie chcą i nie mogą milczeć
Szalona kaskada emocji je niesie
Ból gnanej ofiary, co ma oczy wilcze
Ale brak schronienia na calutkim świecie
Tylko jęk i łomot oddechu czy łkania
A świat wokół zwykły toczy się przed siebie
I masz się uśmiechać, sobie samej wzbraniać
Być prawdziwą w piekle, gdy wszyscy są w niebie
Uczucia wezbrane swą ogromną falą
Tętnią w skroniach, uszach, duszą rzeczywistość
Starasz się jak możesz przekłuć ciasny balon
By odzyskać oddech, sens i swojską przyszłość


Pierzchło międzysłowie, skrzypi lód na stawie
Dziki krzyk się wzmaga, już go w trzewiach słyszysz
Ale jeszcze stąpasz, choć się topisz prawie
Ale jeszcze wierzysz, że serce uciszysz
 
A w końcu erupcja, słowo, zdanie, skarga
Piszesz jednym ciągiem, rwanym rytmem, rymem
Oto wiersz przed tobą - jak płonący sztandar
Albo cię ocali albo puści z dymem
Może upragniony otuli cię spokój?
Serce znów się stanie sprawnym aparatem
Echa bólu ścichną, chowając się w mroku
Wilk odetchnie wreszcie bratając się z światem…

środa, 13 sierpnia 2014

Gdy zaginie zwierzę...





Gdy zaginie zwierzę – nasz członek rodziny
Gdy się gdzieś tam błąka – bezradny jak dziecko
Szuka się w tym wszystkim nadziei i winy
Zaraz się obudzisz… Nie da się odetchnąć

Wgniecenie w poduszce, puste korytarze
Zabawki porzucone walają się wszędzie
I biegniesz do okna – może się pokaże?
I płaczesz i tęsknisz, a serce w obłędzie

Przecież jeszcze wczoraj tulił się do kolan
(A kogut jak zwykle dobry dzień obwieszcza)
Biegniesz znów do furtki nasłuchujesz, wołasz
Może nagle wróci jak pan słowik z wiersza?

Czekanie i rozpacz, błądzenie w domysłach
Bezradność i marzenie żeby czas odwrócić
W tej ciszy się kłębi szansa, co nie prysła
Że jest całkiem blisko i czeka na ludzi

Którzy są mu domem, swojską codziennością
W których oczach znajdzie ciepłe zrozumienie
I przyjdą, by w ramionach go tulić z miłością
A koszmar odejdzie wraz z tkliwym mruczeniem…



Moi drodzy! GosiAnce Wrocławiance, autorce bloga "Za moimi drzwiami" zaginął ukochany kot Kayron. Jeśli ktokolwiek z czytelników tego bloga mieszka we Wrocławiu, proszę by rozejrzał się wokół siebie. Może dostrzeże gdzieś samotnego, rasowego, niezwykle puszystego, podobnego do rysia, dużego kota o wielkich, mądrych oczach…


Dziękuję Wam wszystkim za pełne uczuć i serdecznego wsparcia komentarze. Czekajmy na wieści od Gosi!***

niedziela, 10 sierpnia 2014

Międzysłowie...






  Niekiedy nastaje ta pora bez wiersza 
Ale to nie pustka, lecz pełni aksamit
Bo między słowami życie się umieszcza
Oddycha głęboko prozą, uczuciami

Niewypowiedziane bywa najcenniejsze
Bo ma swoje światło i spokojność swoją
Nie dla igrzysk wszystko a więc milczą wiersze
I grzeją się w milczeniu, które im ostoją

Zapada na chwilę cisza bez pisania
Gdy zdarza się wiele, słowa niepochwytne
Dreptanie codzienne nie łaknie nazwania
A życie się toczy tak proste i zwykłe

Tak dużo w nim kroków, zmęczenia i westchnień
Czasu zgonionego, ciepłych chwil wzruszenia
Dłoni na podołku, gdy przysiadam wreszcie
Sierpień migotliwy, nie do pochwycenia

Wtulam się w międzysłowie, w to półmgliste trwanie
I wsłuchuję  w myśli łagodne bębnienie
W chmury się wpatruję, w uczuć falowanie
Oddycham pełną piersią i idę przed siebie...




niedziela, 3 sierpnia 2014

Strychowe zamyślenia i sny…



   

    Prawie każdy wiejski dom ma duży strych. Oddalone od centrum życia, ciche i ciemne, najbardziej odosobnione w domu miejsce, gdzie wchodzi się zazwyczaj po stromych schodkach, lub drabinie a przechowuje tam rupiecie, worki starych ubrań, zepsute urządzenia elektryczne, kanapy z wyłażącymi zewsząd sprężynami, skrzynie, pudła, słoje, nieprzydatne, choć dziwnie trudne do wyrzucenia rzeczy…Poddasza kryją w sobie także przeróżne zakamarki, miejsca tajemne, zamknięte dla oczu przypadkowych gości. To często zakątki pełne wspomnień i uwięzionych tu na zawsze, nabrzmiałych silnymi emocjami chwil. A wszystko to owinięte delikatną mgłą pajęczyn, zasnute zapachem zbutwiałego drewna i kurzu, bezpiecznie zastygłe w czasie. Zwłaszcza strychy w drewnianych, starych domostwach stanowią niezwykłą, fascynująca przestrzeń, w której bezpiecznie czują się pająki, nietoperze, myszy czy też kuny a szpary między starymi, stropowymi deskami dają magiczne złudzenie oglądania nieba niczym w kalejdoskopie. Niektórzy miastowi przerabiają swoje strychy na wspaniałe atelier, lub wygodne antresole i pozbawiają w ten sposób te pomieszczenia ich charakterystycznego nastroju, uczucia tajemnicy i dotyku przeszłości. Oswajają i oświetlają porządnie te zakamarki sprawiając, iż stają się one integralną, najzwyklejszą częścią ich domostwa. Mają na to pomysł, czas i fundusze. Nie patyczkują się z drzemiącymi tu sekretami i wymiatają je z pamięci domu wraz z kurzem i truchłami much.


    My po uprzątnięciu przed kilku laty naszego strychu pozostawiliśmy go w spokoju i wchodzimy nań z rzadka, nie ingerując zbyt mocno w szelestliwy splot czasu i mroczny urok tego pomieszczenia. Jest ono już na zawsze chyba naznaczone piętnem tragicznego wydarzenia, mającego tu miejsce około dziesięciu lat temu. Były właściciel naszego domu tu właśnie samobójczo zakończył swe życie. A wcześniej to właśnie na strychu lubił się kryć przed zrzędliwą matką by czytywać po kryjomu powieści historyczne i przygodowe, w tym ulubionych przez siebie Verne’a oraz Sienkiewicza. Ów nazbyt wrażliwy mężczyzna był samotną, nieszczęśliwą, kompletnie niezrozumianą przez otoczenie osobą. Miał pecha przyjść na świat nie w tym czasie i nie w tym miejscu, które pomogłoby mu znaleźć w życiu spełnienie. „Głupi Staszek”, jak zazwyczaj mówiono we wsi o nim znajdował na strychu swe schronienie i oazę, gdy zmęczył go ten pełen intensywnego dziania, ludzkich drwin i fałszywych przyjaciół świat na dole…

   Dlatego szanując w pewien sposób to miejsce i nie chcąc niczego tu zaburzać wdrapuję się na ciemne, strychowe schody ot, tyle tylko by w deszczowe dni pranie tam powiesić. Zioła czy grzyby latem wysuszyć, bo w lecie gorąco tu jak w piekarniku. Coś schować na wieczne niepamiętanie. Koty złapać, które z upodobaniem lubią się chować w ciemnych zakamarkach a potem szaleć, ćwicząc akrobatyczne skoki między krokwiami i deskami podporowymi. Komin przeczyścić, który ciągle w stalaktyty sadzy i żużlu obrasta. Kawałki chleba na płachtach rozłożyć, żeby nie zapleśniał, lecz przydawał się do szybkiego przygotowania karmy dla kur. Potem wystarczy napełnić wiadro tymi wysuszonymi na kamień kromkami, ciepłą wodą zalać, śruty dosypać i jedzenie dla pierzastych w try miga gotowe.

   No właśnie…Od pół roku udaje nam się kupować z zaprzyjaźnionej piekarni duże ilości czerstwego oraz całkiem jeszcze świeżego chleba. Codziennie setki kilogramów niesprzedanego pieczywa wraca na zaplecze piekarni ze sklepów, nie znajdując nabywców. Czy to chleb jest w dzisiejszych czasach za drogi, czy to oferta piekarzy zbyt duża? Pewnie jedno i drugie.  Tak czy siak my jesteśmy ogromnie zadowoleni raz w miesiącu przywożąc do domu po kilka dwudziestokilogramowych worków przecenionego chleba razowego i zwykłego, orkiszowego i słonecznikowego, z żurawiną, rodzynkami, siemieniem lnianym i dynią, bułek, rogali, pączków, ciastek francuskich, drożdżówek i strucli. Niewielką część tego dobra mrożę i zużytkowuję potem dla nas, gdyż nic złego temu pieczywu nie dolega. Jest czyste i smaczne a przy tym niezwykle urozmaicone gatunkowo. Ktoś go w sklepie nie chciał, ale przecież nie powinno się marnować. Zresztą myślę, iż tak naprawdę żadna kromka się nie marnuje. Na podkarpackiej prowincji, z dala od eleganckich supermarketów i złudnych świateł neonów, wciąż jest duży szacunek dla chleba. Tutejsza tradycja a co ważniejsze, ubóstwo wielu rodzin każe traktować ten dar boży nieomal z nabożeństwem. Tak było i tak jest nadal. Wielu ludzi pamięta tu czasy głodu na przednówku, czy w okresie wojny. Wtedy sucha kromka chleba bywała wytęsknionym rarytasem…Wtedy obecny nadmiar wszystkiego wydawałby się po prostu niemożliwy a nawet niemoralny. Myślę o tym wszystkim i dziwnie mi się robi na widok tej ogromnej ilości chleba zgromadzonego na moim strychu. Dla kur…

   Na zapleczu piekarni, gdzie przeważnie obsługuje nas serdecznie ta sama, ubrana na biało piekarzowa zawsze czeka kolejna chętnych by nabyć u niej trochę tańszego pieczywa. W dzisiejszych czasach ludziom się nie przelewa i muszą zważać na każdą złotówkę. Tymczasem chleb na półkach sklepowych drogi. Coraz droższy. Kupisz bochenek, kostkę masła, mleko, ser czy wędlinę i już portfel jest lżejszy o parę dziesiątek złotych. A przecież jeść trzeba codziennie. I coś jeszcze na obiad wymyślić. I tak co dnia, dziesiątka za dziesiątką, stówka za stówką…A pensja, emerytura, renta mała, coraz mniejsza…A tymczasem posłowie oraz ministrowie lekką ręką wydają na swoje obiadki i kolacyjki tysiące złotych! Tak dalecy od zwyczajnego życia, jak gdyby spadli na ziemię z obcej planety i zupełnie nie rozumieli niestosowności swego zachowania. Ech, ileż narzekań, utyskiwań słyszy się w tych wszystkich miejscach, gdzie się ludzie, co dnia spotykają. Poczekalnie w przychodniach i bankach, kolejki w aptekach, przystanki autobusowe szemrzą głosami staruszków przelęknionych o swój byt, pełnych obaw o niepokojącą bliskość z pogrążoną w chaosie Ukrainą. Szumią pomrukiem gniewnych, młodych osób oburzonych na niesprawiedliwość społeczną i rosnącą drożyznę oraz rosnące bezrobocie i wynikający z niej marazm oraz totalny brak perspektyw dla pozostających w kraju. A wokół? Tylko markety coraz bardziej kolorowe i towarami wszelakimi przepełnione. Tylko krzykliwych reklam i udawanych promocji wszędzie coraz więcej. Tylko telewizja mami  i stępia zmysły radosnymi programami rozrywkowymi i zadowolonymi z siebie twarzami celebrytów. A szarzy, spracowani ludzie drepczą do sklepów ze swoimi karteczkami, gdzie mają spisane listy niezbędnych zakupów i nie oglądają się nawet na boki, zaś telewizor przydaje im się zaledwie jako wieczorna, monotonna usypianka po męczącym dniu...

   Ale na bok chcę teraz odłożyć te gorzkie spostrzeżenia i próżne żale. Powracam myślami do mojego strychu i tamtego dnia, gdy rozkładałam na nim ostatnio kromki pachnącego wspaniale chleba. Było bardzo gorąco. Na dworze upał ponad trzydziestostopniowy. Strych blachą pokryty rozpalony i duszny niczym sauna. Długo już klęczałam na płachtach starych prześcieradeł i mechanicznie otwierałam kolejne woreczki foliowe z pieczywem. Tworzyłam całkiem ładną, chlebową układankę. Podobną do tych tasiemcowych budowli z kostek domina. Zapatrzyłam się na nią. W głowie mi się zakręciło. Otarłam rękawem koszuli spocone czoło. Usiadłam na jakiejś skrzynce po jabłkach. Oparłam się o drewniany słup. Na chwilę przymknęłam oczy…

…Jestem na strychu. Ale to chyba nie mój strych, choć miejsce jakby to samo, bo przez okno widzę tę samą, tylko mniejszą może trochę niż moja lipę. Gdzieś podziała się szara, betonowa podłoga a zamiast niej jest ciemnobrązowa, dębowa. I ściany wokół drewniane a nie ceglaste. Nie widać też nowych, plastikowych, prostokątnych okienek. Jest tylko jedno maleńkie, półokrągłe okno przysłonięte szarą, wystrzępioną firanką. Siedzę w kącie na stosie starych szmat. Dookoła panuje półmrok. Powietrze jest gorące i ciężkie. Pachnie świeżym chlebem, suszącymi się u powały ziołami oraz odchodami myszy. Słychać też ich ciche popiskiwania. Wszędzie piętrzą się stosy jakichś worków. Kilka wielkich skrzyń stoi ustawionych w rogach pomieszczenia. Stare, wielkie jak drzwi, mętne lustro przystawiono do największej ze skrzyń. Coś mi każe tam podejść. Staram się iść cichutko, żeby nie spłoszyć tego czegoś, czego głośny, miarowy oddech dobiega do mnie z tamtej strony. Nie widać mojej postaci w zamglonej szybie zwierciadła, ale o dziwo, wcale mnie to nie zastanawia. Ostrożnie zaglądam za nie. I dostrzegam ze zdumieniem, iż na kolejnym stosie szmat śpi jakaś młoda, wychudzona kobieta. W ramionach tuli pogrążone we śnie małe dziecko. Obok nich, wprost na podłodze stoi miska z jakimiś marnymi resztkami pożywienia.

  Nie chcę ich budzić, przeszkadzać. Nie wiadomo czemu, ale nie dziwi mnie tutaj widok tych dwojga. Mam przy tym nieodparte wrażenie jeszcze czyjejś obecności. Zdaje mi się, że w pobliżu mnie stoi ktoś jeszcze i ze smutkiem przygląda się tym dwojgu. Wpatrując się w mroczny kąt omalże dostrzegam w nim mglistą sylwetkę, wysokiego, lecz zgarbionego mężczyzny… Poznaję go od razu. To Staszek. Jednak wcale się go nie boję. Uznaję jego bycie tu za coś normalnego, przynależnego temu miejscu. Po chwili odwracam od niego oczy i wstrzymując oddech wpatruję się jeszcze długo w twarze śpiących. Piękne, niezwykłe twarze. Kobieta wygląda jak postać z obrazów Rafaela. Długie rzęsy ocieniają subtelnym cieniem jej policzki. Blade, ślicznie wykrojone usta otacza ciemny, delikatny meszek. Niewiasta uśmiecha się błogo. Pewnie ma dobre sny…Gęste, ciemne włosy kobiety zaplecione są w długi warkocz, spływający teraz na nagie stopy opartego o jej piersi oseska. Maluch zaczyna się chyba budzić. Porusza się nerwowo. Popiskuje jak kociak. Matka otwiera oczy i jak gdyby chcąc czym prędzej uciszyć malca szybko rozpina bluzkę i przystawia dziecko do piersi.

- Jedz Szymonku, jedz mój kochany, tylko nie płacz, nie wolno ci płakać – wyszeptała pochylając się troskliwie nad synkiem i całując główkę maleństwa.
Potem mu coś cichutko zanuciła. Ta melodia wywołała w mym sercu dziwne wzruszenie. Tak, jakbym kiedyś już ją słyszała. Jak gdyby pochodziła z jakiejś utraconej, mitycznej krainy wiecznej szczęśliwości…

   Chłopczyk najadłszy się znowu zasnął a matka położyła go delikatnie obok i wzięła pustką miskę, żeby wyskrobać z niej jakieś okruchy. Oblizała palce a potem zapatrzyła się z nadzieją w okienko. Oczy lśniły jej gorączkowo. Żuła skórkę od chleba i widać było, iż delektuje się jej smakiem. Wreszcie westchnąwszy ciężko pogładziła śpiącą twarzyczkę dziecka i wyszeptała:

- Kiedyś upiekę dla nas wielki, chrupiący chleb. Jak wystygnie, to zjemy go we dwoje. Bez niczego. Albo nie! Posmaruję go masłem. Posypię cukrem. Jeszcze zobaczysz Szymonku, jakie wspaniałe może być jedzenie. Jak cudowne życie…

   Raptem zamilkła i skuliła się, gdyż do jej uszu dobiegły jakieś krzyki z dołu. Słychać było nieprzyjemny, męski głos. Trwała kilkuminutowa, wygłaszana nie znoszącym sprzeciwu tonem tyrada. Dało się w niej rozróżnić tylko pojedyncze fragmenty zdań…

- Mam już tego dość! Powiedziałem, że ma się wynosić! Potrzebna nam tutaj ta….Jak Ty nic z tym nie zrobisz, to ja….Kolejna gęba do nakarmienia! Wreszcie ją znajdą i nas wszystkich….Głupia babo…Miłosierdzie? W tych czasach?! O sobie trzeba myśleć a nie o….Tak, dzisiaj! Jak ty nie, to ja wygonię! Zamilcz!

   Ze strachu wstrzymałam oddech. Wcisnęłam się za wielką skrzynię i popatrywałam stamtąd na poczynania czarnowłosej kobiety, która szybko wstała z barłogu, podeszła do okna i nerwowo zaczęła zapinać bluzkę, obciągać brązową spódnicę, zawiązywać na głowie niebieską chustkę a nawet mimo gorąca otulać śpiące dziecko w wełniany kocyk i popatrywać lękliwie w stronę drzwi. Wyglądała przy tym jak zaszczute zwierzę, które koniecznie chciałoby gdzieś uciec, schować się, lecz nie bardzo wiadomo gdzie. Zaczerwieniona z powodu tłumionych emocji oddychała szybko i oblizywała spierzchnięte wargi czubkiem języka.

   Niedługo potem drzwi strychu otworzyły się i do środka weszła cichutko ubrana w sprany fartuszek młoda gospodyni. Pod pachą niosła bochenek chleba a w dłoni małą kankę, wypełnioną chlupoczącym, świeżo udojonym mlekiem.

- Nie śpisz już Estero? – zapytała melodyjnym, cichym głosem spoglądając z mieszaniną wstydu i ulgi na sylwetkę stojącej przy oknie kobiety.

 - Już odpoczęłam Agnieszko! Najwyższa pora bym stąd odeszła. Poczekam jeszcze parę chwil do zmierzchu i pójdę – odrzekła tamta twardo i zdecydowanie a potem spojrzawszy w zmieszane oczy Agnieszki, złagodniała. Podeszła do gospodyni i ucałowała ją z czułą wdzięcznością.

- Naprawdę dużo dla nas zrobiłaś Agnieszko! Dziękuję ci kochana! Nigdy o tym nie zapomnę. Teraz jednak sama muszę zadbać o nasz los – szepnęła i uśmiechnęła się tak pogodnie, jak gdyby wybierała się na bal, na którym czekał na nią jakiś piękny książę.

- Ale gdzie pójdziesz Estero? Przecież wszędzie Niemcy… - żachnęła się gospodyni.

- Usiądź proszę spokojnie. Razem pomyślimy nad tym, co można dla ciebie zrobić. Napij się. Zjedz kawałek chleba. Właśnie upiekłam świeży.

- Nie martw się o mnie kochana! Czuję, że powinnam iść. Wszystko będzie dobrze. Trafię do swoich i jakoś przeczekam do końca wojny. Tam, za lasem i za drugą wsią mieszkali kiedyś dalecy krewni męża. Na pewno są tam jeszcze i pomogą nam… - odrzekła nazywana Esterą kobieta a potem poprosiła nieśmiało:

- Jeśli możesz, to daj mi na drogę trochę chleba. Zawinę go sobie w chustkę i zjem na śniadanie. Pewnie będę musiała nocować w lesie, to akurat mi się jutro przyda.

- Bierz cały bochenek! I mleka do butelki ci naleję. I trochę pieluch dla Szymonka dam. Nie mam nic więcej, bo w domu bieda. Kazimierz wszystko przepił…- tłumaczyła się ze wstydem Agnieszka i przelewała mleko do butelki wyciągniętej ze stojącej na strychu szafki.

   Pół godziny później za oknem zaczął zapadać zmrok. Był początek wyjątkowo ciepłego sierpnia. Pachnące, wieczorne powietrze nawiewało aż na strych aromat łąki, siana i dzikich róż. Jakiś pies zaszczekał w oddali. Jakiś kot zamiauczał przeciągle. Kobiety westchnąwszy, uściskały się serdecznie a potem razem zeszły ostrożnie po skrzypiących, drewnianych schodkach.
   Stałam jeszcze długo przy strychowym okienku patrząc na ledwo co widoczną w oddali błękitną chusteczkę Estery, która znikała właśnie w głębi bukowej kniei. Popatrzyłam w stronę, gdzie do niedawna stał Staszek, obserwując wraz ze mną w skupieniu rozgrywające się tu sceny. Jednak po tym smutnym człowieku został już tylko niewyraźny cień i ciche westchnienie. Chwilę potem i tego już nie było…
   Cykały świerszcze a gospodyni na dole chyba szykowała kolację dla męża, bo dało się słyszeć brzęk talerzy i sztućców, szuranie krzeseł. Upojnie wprost pachniało świeżym chlebem i jakąś zupą. Poczułam się głodna. Sztućce hałasowały coraz mocniej. I świerszcze też coraz głośniej grały...

... - Co to za hałas? Co się tam dzieje? – pomyślałam i przeciągnęłam się mocno a w brzuchu zaburczało mi tak potężnie, jakbym od kilku dni nic nie jadła. Coś kłuło mnie w uda. Sięgnęłam i namacałam suche okruchy chleba…

- Ile tu śmieci! Na czym ja siedzę? – sapnęłam, otwierając oczy i będąc znowu na swoim własnym strychu. Wokół mnie leżały płachty pokryte suszącym się chlebem. Złapałam pierwszą lepszą kromkę i z rozkoszą wbiłam w nią zęby a potem zbiegłam na dół i zerknąwszy na zegar kuchenny odkryłam, że musiałam uciąć sobie na górze niezłą drzemkę. Cezary właśnie odgrzewał dla nas zupę jarzynową. Układał talerze i łyżki na stole. Kroił w cienkie kromki mój ulubiony, razowy chleb.

- Już myślałem, że zasnęłaś na tym strychu! – zawołał na mój widok. Trochę nieprzytomnie uśmiechnęłam się do niego i nic nie odpowiedziałam. Wspomnienie dziwnego snu zwijało się w bezpieczny kokon w mojej głowie i nie czas był teraz na jego opowiadanie. Umyłam ręce a potem zasiadłam przy stole i ze smakiem zjadłam w towarzystwie męża naszą obiadokolację.

   Za oknem zaczęły cykać świerszcze. Ciemna ściana lasu stała w dali tajemnicza i nieprzenikniona a na strychu w ciszy i spokoju schły pęczki ziół oraz czerstwe pieczywo rozłożone na płachtach…


* Historię Staszka zawarłam w opowiadaniu „Sekret naszego domu”. Przeczytać je można zajrzawszy w archiwum tego bloga, do listopada, 2012 roku.

* Agnieszka i Estera są głównymi bohaterkami powieści, którą piszę od ponad roku, jednak wciąż jeszcze daleka jestem od jej skończenia.