Pewnego sierpniowego wieczoru usiadłam sobie
w kuchni z książką na kolanach i popijając herbatę oraz pogryzając włoskie
orzechy zasłuchałam się w monotonny szum deszczu za oknem. W garnku na kuchence
bulgotał apetycznie ryż. Ostatnimi czasy Cezary bardzo lubił podjadać sobie po
zmroku ryż na gęsto z dżemem albo przecierem jabłkowym. W domu pachniało farbą
akrylową, cynamonem i miętą. Zuzia na kanapie w pokoju gościnnym leżała jak
człowiek na wznak i mocno chrapała. Spojrzałam w coraz szybciej zapadający za
oknem zmrok ciesząc się, że mamy prąd i związaną z nim jaskrawą, niosącą
bezpieczeństwo jasność żarzącej się pod sufitem żarówki. Od paru tygodni w
naszym przysiółku co chwilę wysiadała elektryczność. Zdarzały się też problemy
z Internetem. Nieraz po kilka dni nie było do niego dostępu. Cały wielki świat
oddalał się przez to, odrealniał, stawał mniej ważny. Nasiąkał obcością i
obojętnością. Nasz maleńki, najważniejszy i jedyny świat był właśnie tutaj. Tętnił
życiem na szczycie górującego nad okolicami, porośniętego bukowym lasem wzniesienia. Na
samym końcu maleńkiej, podkarpackiej wioski. Blisko natury. Od niej najbardziej
zależny. Na nią zdany. Jej najbardziej ufający.
Odpoczywałam po kolejnym, pracowitym dniu i
nic mi się już nie chciało robić. Dość się namachałam widłami i grabiami. Pod łopatkami czułam bolesne istnienie jakichś silnie rozrośniętych mięśni.
-Może rosną mi skrzydła? – uśmiechnęłam się z przekąsem
i mocniej otuliłam grubym swetrem. Z dołu dochodziły do mnie uparte stukania
młotka, albo monotonne jęki dzierżonej w dłoni Cezarego wiertarki. W radiu słychać było niewyraźnie dawny przebój
Zdzisławy Sośnickiej – „Żegnaj lato na rok, stoi jesień za mgłą…”.
- Och!Jeszcze tyle
roboty do jesieni. Z tyloma rzeczami trzeba zdążyć przed mrozami i śniegiem - westchnęłam.
Cezary przez cały dzień kładł dachówki na
przybudówkę obok budynku gospodarczego. Mamy zamiar trzymać tam różne
niemieszczące się w drewutni rupiecie oraz rowery. Gdzieś trzeba to wszystko
schować przed zimą. Teraz, wczesnym wieczorem mój mąż kończył w spiżarni na
dole robić półeczki na produkowane przeze mnie masowo przetwory. A byłam
dopiero na półmetku ich wytwarzania. Za mną m.in. konfitury z wiśni i czarnego
bzu, śliwki w słodkiej zalewie, kiszone buraczki i cukinie, ocet i przeciery
jabłkowe, słodko-kwaśne sosy paprykowo – cukiniowe, powidła i kompoty śliwkowe.
Przede mną gruszki w syropie, późne jabłka w cukrze, wino z czarnego bzu i
jabłek, buraczki z zasmażaną cebulką…Trzeba się było jakoś na nadchodzącą zimę
przygotować, żeby potem móc jak najmniej ruszać się z zacisznego siedliska i bez
sensu wydawać nasze coraz bardziej kurczące się oszczędności.
Tak szybko kończyło się to lato. Za szybko…Jesienny
chłód bezszelestnie i podstępnie wnikał do domu sprawiając, że ubrana na
cebulkę rozgrzewać musiałam zmarznięte dłonie o kubek z gorącą, miętową
herbatką. Nie bardzo umiałam skupić się na czytaniu. Moje myśli szybowały tu i
ówdzie, rozpamiętując to, co już udało się zrobić oraz zastanawiając się nad
tym, co jeszcze było do zrobienia.
Na strychu suszyły się wiązki czosnku i
cebuli. Parę kilogramów lubczyku zamroziłam. Pietruszka naciowa bujnie rozrastając
się pod jabłonkami czeka na ścięcie i ususzenie. Ziemniaki pochowane jeszcze w
ziemistych kopczykach na polu oczekiwały na mające nastąpić lada dzień wykopki.
Byleby nie padało! Ale najpierw uporać się przyjdzie z łanami chwastów
porastających ziemniaczane rowki. Tak, chwasty w tym roku rozrosły się
niemiłosiernie głusząc sobą wszystko co się da i szydząc zupełnie z moich prób
ich zwalczenia.
Taki deszczowy był ten sierpień i całe lato…Pomidory
i ogórki uległy ziemniaczanej zarazie i niewiele mieliśmy z nich pociechy.
Większość marchwi i rzepy zgniła w ziemi a fasolka i groszek tak były marne, że
zaledwie na dwa obiady starczyło. Nawet dynie nie chciały rosnąć, trawione tą
samą co ogórki chorobą. I pomyśleć, że w zeszłym roku narzekałam na suszę! A
jednak dla naszych warzyw była ona znacznie lepsza. Wszystko się nam wówczas
udało nad podziw. A teraz nawet słoneczniki wyrosły jakieś niewyraźne,
rachityczne. Tylko dorodnych jabłek mnóstwo! Codziennie zbieram je całymi koszami!
No i siano! Wciąż moknące siano! I my w
pocie czoła i w coraz silniejszym bólu mięśni przewracający je co dnia w
nadziei, że wreszcie uda mu się wyschnąć. Błagający kapryśne niebo, o chociaż
dwa pogodne dni. Niestety, pogoda w kratkę sprawiała, iż nasza robota była
syzyfowa a siano uparcie czerniało i po tygodniu takiej bezsensownej harówki nadawało
się co najwyżej na podściółkę dla zwierząt. A tej zgromadziliśmy przez
poprzednie lato aż nadto! Żywiliśmy nadzieję, że może uda się jeszcze złapać
parę słonecznych dni i skosić w tym czasie małą łączkę przy domu. A potem
zebrać stamtąd przynajmniej furę siana. Jeśli nie w sierpniu, to we wrześniu.
No bo przecież nasze kozy coś zimą jeść muszą! A wszelkie znaki na ziemi i
niebie mówiły nam, iż będzie to długa i mroźna zima. Ciężka zarówno dla nas,
jak i dla naszych braci mniejszych. Niezbyt dużo udało nam się zgromadzić
drewna na opał a uporczywe deszcze i potężne rozlewiska na drogach uniemożliwiały
dojazd do lasu i zebranie pociętych tam pni i gałęzi.
Ostatnio ulubionym pożywieniem kóz były
spady jabłek, śliwek i gruszek. Codziennie skrajałam im po wielkim wiadrze tych
przysmaków a na przegryzkę dostarczałam gałęzi wierzby i olchy. Na takiej
diecie koziołek Łobuz Kurdybanek błyskawicznie urósł, zmężniał i najwyraźniej
dojrzał już do amorów z naszymi kozimi pannami. Jednak one nie mają na razie najmniejszej
ochoty na miłosne brykania. Czarna Brykuska odgania jak tylko może natrętnego
zalotnika a siwa Popiołka dzielnie jej w tym pomaga. Dlatego nieutulony w żalu
i lubych potrzebach koziołek meczy całe dnie i za wszelką usiłuje dostać się do
boksu sąsiadujących z nim kóz. Na szczęście wszystko tam tak zabezpieczyliśmy,
iż nie ma mowy by mu się to udało. Kiedy przyjdzie właściwa pora kozy same
dadzą swym zachowaniem znak, że odwzajemniają romantyczne zapędy a wówczas
stanie się to, co ma się stać i na wiosnę kozia rodzinka zapewne się powiększy.
A w wędrówkach po lesie towarzyszyć nam będą następne meczące maluchy. A na
razie mam dużo przyjemności obserwując tę naszą małą, kozią trzódkę. Popiołka
wiedzie w niej prym. Jest poważna i surowa jak matrona, ale jednocześnie potrafi
być niezwykle czuła i delikatna. Uwielbia, gdy drapie się ją między rogami.
Przymyka oczy z rozkoszy i przestępuje z nogi na nogę nie oddalając się od
człowieka o krok.
W drugiej połowie sierpnia nasze
zielononóżki kuropatwiane z nieznanych przyczyn prawie zupełnie przestały się
nieść. I chociaż karmimy je paszą z dodatkiem mieszanek witaminowych i
dostarczamy pysznych resztek z naszego stołu oraz ziół z łąki one uparcie
odmawiają współpracy. Trudno tłumaczyć to okresem pierzenia, bo kurki zmieniły
pióra już ponad miesiąc temu. Podejrzewaliśmy je nawet, że swoim obyczajem
gdzieś ukrywają jaja. Jednak przetrzasnęliśmy wszelkie możliwe kryjówki i
niczego nie znaleźliśmy. Właściwie, to od czasu majowego, lisiego ataku, nasze
kury nigdy nie doszły już do normalnego stanu. Stało się tak, jakby tamten
stres zabił w nich jakąś radość i beztroskę. Jakby te ubite przez lisiego
zbrodniarza zielononóżki stanowiły najważniejszy trzon kurzego stada a bez nich
wszystko straciło właściwy blask i werwę. Patrząc na taki stan rzeczy zaczęły
rodzić się w naszych głowach przykre myśli o nieuniknionej i chyba
koniecznej likwidacji kurzego stada. Zysków z kurek mamy niewiele, natomiast
pracy i wydatków mnóstwo. Ale jednocześnie żal pożegnać się z nimi. Sprzedać,
zabić, zamrozić, zjeść…Nie słyszeć co dzień ich radosnego gdakania czy buńczucznego,
koguciego piania…Nie obserwować ich zabaw, potyczek, przyjaźni i animozji… Tyle
wszak było nadziei i planów związanych z zielononóżkami! Znaleźliśmy kilkoro
stałych odbiorców ich jajek. Po czterech latach staliśmy się omalże
specjalistami w hodowli tych bardzo rzadkich na Podkarpaciu kurek. Zastanawiamy
się nad tym wszystkim. Na podjęcie ostatecznej decyzji wciąż jeszcze jest czas.
A deszcz wciąż pada i pada, szumi uparcie,
stukocze o parapety…Szare niebo nie zwiastuje rychłej poprawy pogody. Czasem
miałabym ochotę tak jak Marta, jedna z bohaterek „Domu dziennego, domu nocnego”
Olgi Tokarczuk zakopać się na zimę w ciepłym, ukrytym przed wszystkimi barłogu
i zasnąć. Po prostu zasnąć. Oddalić się od wszelkich kłopotów i trosk.
Przetrwać w cichym zapomnieniu i srebrzystym schronieniu pajęczyn. Po czym
obudzić się wiosną. Wraz z nową siłą i zieloną nadzieją.
- Ech, Oleńko! Daj spokój z tym biadoleniem
i malkontenctwem! Nie wpędzaj się znowu w te ponure stany! – zbeształam samą
siebie i zbiegając na dół do Cezarego uświadomiłam sobie, że przecież miną
wreszcie te deszcze. Jeszcze nie raz zachwycę się jesienią. Po łąkach i lasach
polatam. Grzybów i kaliny nazbieram. Zdjęć kolorowych napstrykam. Z
zaprzyjaźnionymi osiedleńcami serdecznie pogwarzę.
A za parę dni
przybywa do naszego siedliska miły, wytęskniony bardzo gość. Zostanie z nami
przynajmniej miesiąc. Pomoże nam w pracy. Wniesie nowy blask a swoim śmiechem i
młodzieńczym entuzjazmem pomoże odczarować tę pełną melancholii końcówkę lata.
- Śliczne zrobiłeś półeczki mój pracowity
mężu! – zawołałam stając na progu spiżarni i całując zapatrzonego w swe dzieło,
umorusanego rudym pyłem Cezarego.
- Ale pewnie
dajesz mi za nie tylko trzy z minusem, co? – zapytał jak zawsze nazbyt
samokrytyczny mój domowy majster klepka. A potem dobił jeszcze młotkiem jakąś
śrubkę. Omiótł z niewidocznych paprochów ścianę i żądny pochwał zerknął uważnie
na moją minę.
- Nawet cztery z
plusem! – zawołałam entuzjastycznie, serdecznie wichrząc czuprynę Czarka i
zdmuchując mu brud z czubka nosa - Naprawdę bardzo mi się podobają!
-Jutro poustawiam tu wszystkie słoiki i na
pewno poproszę, byś zrobił mi następne, równie śliczne półki. Widziałeś
przecież jak dużo spadło dzisiaj znowu jabłek w ogrodzie? Całe szczęście, że
mamy pełno słoików! – powiedziałam wycierając wilgotną szmatką zakurzone
półeczki. A potem pociągnąwszy za sobą męża poszłam na górę, gdzie czekał
gorący ryż z jabłkami i Zuzia, która po przebudzeniu zawsze spragniona jest
pieszczot…