Strony

czwartek, 29 sierpnia 2013

Odcienie fioletu





                                                      Wziął mnie we władanie fiolet lawendowy        
Gdzie nie spojrzę zaraz wyławiam go okiem
Jagodowy odcień, gdzie indziej wrzosowy
Koniczynka główkę schyla nad potokiem

W każdej porze roku amarantu błyski
Co jak cicha magia szukają schronienia
W cieniu trwają, w głębi, w myśleniu o wszystkim
Co się snuje stale, dojrzewa, odmienia

Są uśmiechem duszy, kiedy dusza wolna
Chłonie zapach mięty, gdy kwiaty jej tańczą
I płynie ponad światem mgła liliowa, wonna
A dzikie jagody ze wzruszenia płaczą

Lśni ciemny bakłażan, śpiewa tęsknie, rzewnie
Wnet w kuchni z cebulą różową zatańczy
A modra kapusta rozsiada się pewnie
Bo na pustych grządkach wiele teraz znaczy

W jesiennej odsłonie purpurowym sokiem
Nabrzmiałe i słodkie grona, mirabelki
Wędrują do słojów, butelek, do okien
By na nich też malować wspomnienia kropelki

 A w bezsenne noce drżą pod powiekami
Cienie melanżowe, ostami kłujące
Albo rozszeptane, jak kwiaty łąkowe
Koją dziwne lęki, barw szalonych koncert

Agresji kolorem świat wkoło się syci
Tam stan zagrożenia, zapowiedzi mroku
A ja na swej wyspie snuję mgiełki, nici
W lila pajęczynie odnajduję spokój

Małe witrażyki, sierpniowo-wrześniowe
Fioletowa magia trwała jak marzenia
Oblizuję palce, cierpkość winną łowię
Dziki bez obrywam na zimowe śnienia…






sobota, 24 sierpnia 2013

Jaworowe leczo podczas odmrażania lodówki, czyli jak to z nami w istocie jest



   

  Jakby ktoś myślał, że Jaworowie żyją w tej swojej chałupie w jakichś wygodach i luksusach to by się bardzo pomylił. Tak po prawdzie, to jakby spojrzeć nawykłymi do pewnych standardów miejskich oczami na Jaworowy dom, to rzec by można, iż właściwie to skromnie i wciąż nie najpiękniej w tym naszym wymarzonym siedlisku pod lasem. Ponieważ tyle jest pilnych prac na zewnątrz, w ogrodzie, przy zwierzętach i na polu, to dom zazwyczaj stoi odłogiem i dużo u nas tymczasowości, niepozbierania, zaczętych i nie dokończonych prac remontowych oraz używania w najlepsze kilkudziesięcioletnich sprzętów po poprzednim właścicielu tego domostwa - Staszku. Jak się tu wprowadziliśmy, to myśleliśmy naiwnie, że ze wszystkim uwiniemy się w rok. A wszelkie graty po Staszku wywalimy czym prędzej, kupując sobie nowe i ładne mebelki. O, naiwni optymiści! Do tej pory wyremontowaliśmy samodzielnie trzy pokoje. Pozostały do zrobienia jeszcze trzy oraz łazienka i kuchnia, które wciąż czekają na swój czas.

- Po co był nam taki duży dom? Chyba po to, by było co sprzątać i co ogrzewać – marudzę nieraz.

   A Cezary kiwa głową, bo szukając miejsca na osiedlenie, chciało nam się czegoś przestrzennego, jak w Australii i otoczonego dziką przyrodą a oddalonego od dużych skupisk ludzkich. No to mamy, czegośmy chcieli! Ale co innego wyobrażenia i marzenia a co innego rzeczywistość. Szczególnie, jak się wszystko chce zrobić we dwoje, unikając jak ognia korzystania z pomocy niby to fachowców i miejscowych złotych rączek. Po początkowym, kilkumiesięcznym okresie wzmożonych prac remontowo-budowlanych i po wyjściu z naszego domu tabunu speców i rzemieślników, po olbrzymich, znacznie przekraczających nasze oczekiwania wydatkach, odetchnęliśmy z ulgą, zarzekając się, że odtąd wszystko już postaramy się robić we własnym zakresie.

   Wlecze się więc ta robota i wlecze. A czasem kompletnie stoi. Bo nas zniechęcenie wzięło albo co innego zajęło czas i ręce. A bywa też, iż zamiast pracować w pocie czoła idziemy na długi spacer z psem lub dodatkowo z kozami a wracamy zbyt zmęczeni, by opłacało się za roboty remontowe zabierać. Znacie te gierki ze sobą samym? To naiwne i szyte zbyt grubymi nićmi wyszukiwanie sobie pilniejszych zajęć, niż te, których macie już stanowczo potąd? Jeśli nie znacie, toście herosy, mróweczki pracowite oraz godni pozazdroszczenia osobnicy z żelaza i marmuru. Nam się czasem po prostu nic nie chce, do czego się bezwstydnie niniejszym przyznajemy!



   Mamy dwie lodówki. Jedną dużą i nowoczesną, załadowaną zwykle jajkami zielononóżek a stojącą we wciąż nie wyremontowanej jeszcze kuchni na parterze. A drugą w tymczasowej kuchni na piętrze, małą, starą, żrącą prąd jak smok i uprzykrzającą nam życie koniecznością jej rozmrażania przynajmniej raz na trzy tygodnie. Więcej z nią problemów i pracy, niż pożytku, ale nie wywozimy jej na śmietnisko, bo nadal wygodniej nam jest jej używać, niż latać po byle co na dół. Szczególnie, jak się człowiekowi zachce o dziesiątej wieczorem coś wziąć na ząb. A często się chce, niestety. Wszystko, co trzeba jest w niej po prostu pod ręką.

   Ale znowu ostatnio doszłam do kresu wytrzymałości widząc, że zamrażalnik już się nie zamyka, tak wiele w nim szronu i lodu a poza tym cieknie z niego i zalewa to, co poniżej. Zgrzytnęłam zębami i wzięłam się za odmrażanie tego dziadowskiego zabytku, czyli za przenoszenie wszystkiego do tej większej lodówki na dół, za skrobanie lodu, wstawianie kolejnych garnków z wrzątkiem do wnętrza łakomej paszczy zamrażalnika, podstawianie miednic, wyżymanie ścierek i ręczników z zalewającej podłogę wody. Radio ryczało na cały regulator głosem dziennikarza z „Lata z radiem” oraz natrętnymi reklamami parafarmaceutyków.  Potem, na szczęście, umiliła nam ten domowy czas Irena Santor, śpiewając tę starą, przedwojenną piosenkę „O czym marzy dziewczyna”.

- …O czym marzy dziewczyna, gdy rozmrażać zaczyna
  Gdy z lodówki jej sypie się grad?
  Kiedy w kuchni jej zima, lodem, śniegiem zacina
  Czego chce, aby dał jej świat? – darłam się razem z nią, rozwijając nieco literacko nieśmiertelny, przedwojenny przebój.

- Obiorę w końcu te kabaczki, patisony  i cukinie – mój ukochany mąż zignorował zupełnie moje wycia oraz wyrażone poprzez nie tęsknoty i wypaliwszy kolejnego papierosa oraz dopiwszy kawę wziął się raźno za wymagającą silnej, męskiej ręki robotę. Nie miał dzisiaj siły i ochoty na kontynuację budowy naszej kuchni letniej, natyrawszy sie przy niej przez cały poprzedni dzionek, wożąc po wielekroć ciężkie taczki z piaskiem i robiąc na klęczkach, aż do zmroku betonową posadzkę.


  
   Sierpniowe kabaczki obiera się ciężko, bo skórkę mają twardą i grubą. Dlatego od kilku dni nie mogły się doczekać aż wreszcie zdecyduję się coś z nimi począć.
I oto, ku mej uldze i radości, zgłodniały oraz złakniony kuchennej krzątaniny Cezary zabrał się za przygotowywanie jednej z naszych ulubionych ostatnio potraw, czyli lecza z warzyw, które wciąż obficie owocują w warzywniku za ogrodem. Cezary potrafi świetnie gotować i widzę, że nieraz sprawia mu to dużą frajdę. A ja się cieszę, że mnie wyręcza, bo mogę w tym czasie zrobić coś innego, a równie pożytecznego. Dorzucam tylko wtedy często Cezaremu parę drobnych, cennych, kulinarnych pomysłów, doprawiam na koniec potrawę kilkoma magicznymi ziołami i wreszcie we dwoje zajadamy ze smakiem kolejną pyszotę.

- Podsmaż do tego parę cebulek! Ale tylko je zrumień. Nie spal! – sapnęłam, znad miednicy pełnej lodu, gdy już małżonek uporał się z krojeniem a pełne wiadro obierek i smakowitych pesteczek czekało na wyniesienie ich dla naszych łakomych kóz i kur.

- A idziesz może na dół? – zapytał Cezary, pracowicie mieszając łyżką w rondlu ogromną górę kolorowych, grubo pociętych kawałków warzyw.

- Mogę iść, jak trzeba. Przynajmniej się ogrzeję przez chwilkę na słońcu  – odparłam, szczekając zębami  – A coś ci trzeba przynieść, tak?

- Pomidorków trzeba więcej do smaku. I większy garnek by się jaki zdał! – zauważył mój luby, widząc, z jakim trudem idzie mu to mieszanie.

- Dobra! Ale ten duży, najlepszy gar jest teraz zajęty przez kompot z jabłek. Musisz poczekać aż napełnię nim wszystkie dzbanki a kurom dam jabłkową pulpę! Ale wpierw daj buzi na drogę!– zażądałam, podnosząc się z kucek, podchodząc do męża i obejmując go serdecznie a dotykając przy okazji jego szyi swymi zgrabiałymi z zimna łapkami. Cezaremu aż wielka łycha wyleciała z wrażenia z ręki.

- No wiesz co? – pisnął  wstrząśnięty - Mogłaś mnie ostrzec – poskarżył się, oddając od niechcenia buziaka i otrząsając się od swej trupio zimnej żony, niczym od natrętnej muchy.

- …Ogrzej mnie! Wspólniku mej pracowitości
  Kucharzu mój i twórco sierpniowych pyszności
  Radości ma nie marudź, okaż więcej mi miłości
  Ogrzej mnie! – zachichotałam, podśpiewując znowu do melodii znanej piosenki Michała Bajora i zbiegając po schodach do pomieszczenia gospodarczego, gdzie stygł sobie spokojnie od rana aromatyczny kompot jabłkowy.

  Nakarmiwszy owocami i miąższem po warzywach kury oraz kozy pobiegłam do warzywnika i narwałam wiaderko dojrzałych pomidorów paprykowych. Zapatrzyłam się w sekretów pełne niebo, które chociaż zaciągnięte od rana chmurami, wcale na pewno nie zwiastowało kolejnego deszczu. Ten, który był parę dni temu kapnął wprawdzie suto na grządki, ale teraz ziemia znowu domagała się pilnie nawodnienia. Skubnęłam kilka gałązek lubczyku i pietruszki, gdyż to moje ulubione zioła i dodaję je prawie do wszystkiego poza kompotem, rzecz jasna!


Wreszcie poleciałam z powrotem do domu, czując już w przedsionku boski aromat cebulowo –czosnkowo - paprykowy. Z zamrażalnika tej nowej lodówki porwałam w przelocie kostkę mięsa mielonego, z kuchni na dole wielki gar i już wspinałam się po wąskich schodach na piętro.

- …My z podkarpackich wsi
  My z australijskich miast
  Za lód, za szron, zimowe kry
 Już zemsty nadszedł czas! – nucił pod nosem Cezary, wyskrobując ogromne kawały lodu z zamrażarki i zamiatając te, które rozleciały się dopiero na podłodze.

- Zobacz, ile zrobiłem przez ten czas, jak ciebie nie było – pochwalił się mój duży, pracowity chłopiec, zerkając na mnie w oczekiwaniu hymnów pochwalnych na swoją cześć.

- Och, świetnie Czarek. I widzę, że dorobiłeś nareszcie brakujący uchwyt do drzwiczek? – skomplementowałam zadowolonego z siebie męża, który po trzech latach mocowania się z drzwiczkami od zamrażalnika za pomocą noża przymocował zgrabnie kawał jakiegoś plastiku.

- A zobacz, co ja przyniosłam! – pochwaliłam się i ja – Z mięsem leczo będzie smaczniejsze i pożywniejsze – zdecydowałam, pomagając Cezaremu w przeflancowaniu kopiastej zawartości z małego rondla do wielkiego gara.

- A wiesz, jak cudownie pachnie w domu? – szepnęłam, dając mu tęgiego buziaka – Już jestem głodna!

- No to jeszcze z pół godzinki, może trochę dłużej i będziemy jeść! – zawyrokował mój osobisty kucharz.

 Po piętnastu minutach pyrkania na małym ogniu aromatycznej potrawy oraz moich końcowych walkach z wciąż nie poddającymi się ostatecznej eliminacji kawałkami lodu radio zagrało jeden z naszych ulubionych przebojów Kayah – „Prócz Ciebie nic”. Popatrzyliśmy na siebie z pełnym rozrzewnienia uśmiechem, jaki zawsze ta piosenka w nas wywołuje a następnie otrząsając się z przyjemnych wspomnień kontynuowaliśmy nasze kuchenne dzieła.

- Tylko czegoś by mi jeszcze jakby w smaku brakowało Oleńko! Pewnie soli, ale jeszcze czegoś! Zresztą spróbuj sama – Cezary ze zmarszczonymi brwiami podawał mi do oblizania dużą, drewnianą łychę.

- Tak, czegoś zdecydowanie brakuje i zdziwisz się, czego! – zawołałam tajemniczo i znowu zbiegłam na dół, przynosząc stamtąd już po chwili miseczkę dojrzałych śliwek.



- No coś ty, śliwki?! – skrzywił się nieprzyjemnie mój małżonek, usiłując zakryć i ocalić przed zakusami szalonej kucharki zawartość gara.

- Nie bój się!  Zobaczysz, te owoce będą idealnie pasować! – odparłam, przepychając się i zatapiając w pomarańczowej głębi lecza wypestkowane, pełne soku śliwki.

- Nie zaszkodzi też parę gałązek ziół z naszego ogródka. I dosypiemy jeszcze odrobinę soli, chili i słodkiej papryki – wymamrotałam, mlaszcząc i delektując się kwaśnym smakiem lecza.

- Ale nie przesadź proszę z tą ilością przypraw. Pamiętaj, że czasem mniej znaczy więcej! – poprosił z bolesnym jękiem Cezary, obserwując moje radosne poczynania.

- Wiem o tym, mój kochany. Przecież nasze życie tutaj plecie się właśnie zgodnie z ową zasadą. I co, źle nam tu? – zapytałam retorycznie.

   Cezary nic nie odrzekł, uśmiechnął się tylko po swojemu i zabrał za ostateczne wycieranie wnętrza naszej stareńkiej lodówki.
Ugotowałam jeszcze szybko ryżu i już wkrótce raczyliśmy się naszą wonną potrawą i popijaliśmy ją kompotem z jabłek.

- Będzie tego co najmniej na trzy obiady – skonstatował wreszcie najedzony mężczyzna mego życia, zajrzawszy do wnętrza gara i zaciągając się z lubością dymkiem ze skręcanego osobiście papierosa.

- No i o to chodzi! – przytuliłam się do jego ciepłego boku i szepnęłam – Przynajmniej będzie czas na inne rzeczy...

   Wreszcie najedzeni, ociężali, ale zadowoleni zeszliśmy na dół, słysząc, że rozpuszczone jak dziadowski bicz kozy domagają się usilne kolejnego dziś spaceru, na jeżyny do naszego lasu. 



niedziela, 18 sierpnia 2013

Fanaberie i zabawy Australijczyków




…Czyli nas, bo taką właśnie ksywę nadano nam na wsi, gdzie mieszkamy. Któż by tam spamiętał nazwisko? Przecież drugich takich wariatów, co by się sprowadzili do małej, podkarpackiej wsi z samego końca świata, tutaj nie ma. Czy jesteśmy tu akceptowani i uznawani za swoich? Nie sądzę, bo te trzy lata, które dane nam było tu spędzić są niczym w porównaniu z wieloletnią ciągłością pokoleń osiadłych tu z dziada pradziada tubylców. Jesteśmy obcy i wciąż budzimy jakieś zainteresowanie, zdziwienie, kpiący uśmieszek a może nawet zgorszenie! Czy nam to przeszkadza? Nie bardzo! No chyba, że ktoś złośliwą obmową robi nam zwyczajną krzywdę, co sie już w przeszłosci zdarzało.
   Cóż my takiego dziwacznego tu wyprawiamy? Ano na ten przykład dwa leżaki w ogrodzie posiadamy, na których w wolnych chwilach lubimy polegiwać i gapić się na niebo i ogród. Jak na złość, co poniektórzy właśnie w takich pozach widzą nas najczęściej. Stąd fama o nas, żeśmy pewnikiem lenie patentowane a w gospodarstwie wszystko chochliki robią albo duch Staszka, byłego właściciela domu, nocami za nas tyra! U nikogo z naszych sąsiadów bliższych i dalszych leżaków nie widziałam. Tu odpoczywa się w przelocie albo w zaciszu domowym a to na schodkach przysiadając, a to przy płocie sąsiedzkie pogawędki godzinami tocząc.
   Swego czasu Cezary miał tutaj quada i pomykał na nim niekiedy dla czystej przyjemności niczym beztroski nastolatek. A jego najlepszym kolegą i towarzyszem takich przejażdżek stał się wtedy jeden z naszych nastoletnich sąsiadów, sympatyczny Filip.  Fakt posiadania takiego pojazdu nie jest jeszcze niczym dziwnym, ale żeby w tym wieku?! No a poza tym robota przecież czeka!
   Co jeszcze? Z kozami codziennie rano chodzimy teraz na długie spacery po lesie. W lasach jest jeszcze wielka obfitośc krzewów i traw a na łąkach wszystko poschło. Na takim spacerze szczęśliwe kozy biegną bez żadnych postronków a Zuzię traktują jako przewodnika stada. Uwielbiają paść się wśród jeżyn. A my razem z nimi! Niekiedy spotykamy okolicznych mieszkańców, którzy znowu przystają zadziwieni tym nietypowym traktowaniem bydła hodowlanego. Kozy mają stać na uwięzi i paść się przez cały dzień. A że wciąż meczą rozpaczliwie i nas w ten sposób przyzywają? Po to są przecież kozami, by meczeć. Któż by się tym przejmował?!


   I tak jest stale. Co się jakoś u nas uśredni życie i jako tako upodobni do tutejszych standardów, to znów wpadnie nam do głowy coś nowego, co w jakiś sposób poruszy opinię tutejszej społeczności.
   Jednak nie napisałabym tego tekstu, gdyby nie fakt, że ostatnio zadziwiłam samą siebie swym niezwykłym, jak dla mnie, zachowaniem. A zadziwiwszy siebie zupełnie niechcący rzuciłam się w oczy miejscowym, co zapewne wywoła nową falę plotek na nasz temat.
   Otóż zachciało mi się niedawno wyjść z mojej zwykłej roli gospodyni wiejskiej i przeistoczyć się w kobietę eteryczną, powabną, rozmarzoną i nieco rusałkę przypominającą. Zapomnieć się po prostu i spontanicznie zaszaleć! A co? Raz się żyje przecież!

   Któregoś słonecznego popołudnia ubrałam na siebie zupełnie niepraktyczną, bo długą aż do ziemi powiewną, romantyczną sukienkę w kwiatki. Rozpuściłam zebrane zazwyczaj w kitkę włosy. Wzięłam aparat fotograficzny i pobiegłam do Cezarego zajętego właśnie oczyszczeniem naszego szamba, by prosić go o wykonanie mi serii zwariowanych zdjęć na łące.

- Kochany mężu! – zagadnęłam głosem lekko uroczystym i przejętym, stojąc za drewnianą bramką, zakrywającą prawie całkiem moją niewielką postać.
- Chciałabym cię prosić byś przerwał na chwilę tę chwalebną robotę i udał się ze mną na nasze pole – rzekłam, rumieniąc się od stóp do głów. Nie byłam pewna, czy aby mój Cezary nie odburknie mi czegoś w stylu:
- A co ty znowu wymyślasz?! Lepiej chodź tu do mnie i mi pomóż.

   Cóż, nie bardzo byłoby mi na rękę taplanie się wówczas w szlamowatych nieczystościach. Stałam więc niepewna i zmieszana, zaczynając już żałować, iż wpadłam na głupi pomysł z sesją fotograficzną. Jednak Cezary zareagował, o dziwo, bardzo pozytywnie. Widocznie coś niezwykłego było w moim głosie. A może wiatr uniósł nieco rąbek kwiecistej sukienki a ujrzawszy go zaintrygowany małżonek postanowił ulec ciekawości i pójść za swą nieobliczalną nieco żoną? Może też być, iż sam miał już dość gmerania widłami w szambie i z ulgą powitał moje nadejście, gdyż dałam mu odpowiedni pretekst do oddalenia się z miejsca nie bardzo pachnącego fiołkami?

- O! – zdziwił się przyjemnie Cezary, ujrzawszy mnie w całej mej kwiecistej okazałości.
- Skąd masz tę sukienkę?

- Jak to skąd?! – obruszyłam się – Przecież razem kupowaliśmy ją w przeddzień naszego wyjazdu z Australii.
- Wisiała sobie dotąd w szafie nie oglądając światła słonecznego, bo przecież nie mam tutaj okazji, by coś takiego na siebie włożyć – wyjaśniłam, wyobrażając sobie siebie, jak człapię po błocie do kurnika, odziana w nieodłączne gumowce i w ową australijską sukienkę właśnie, niosąc w dłoniach ciężkie wiadro z karmą dla kur. Pominąwszy absurdalność ubrania do obrządku w gospodarstwie takiego ciuszka, to przecież idąc tak z obiema rękami zajętymi niesieniem wiadra, z miejsca rymnęłabym na twarz, przydeptując sobie niechybnie rąbek tej obfitej, rozkloszowanej sukni. Na samo wyobrażenie tej scenki zachichotałam.

- Czyś ty się aby winka jakiegoś w domu nie napiła? – zagadnął z troską mój mąż, idąc za mną posłusznie w stronę łąki.
- Jeszcze nie! – zawołałam wesoło – Ale wieczorem, czemuż by nie?! – dodałam wyzywająco i ni stąd ni zowąd okręciłam się wokół własnej osi.
- Upiłam się chyba tym latem, tym wiatrem i niepowstrzymaną chęcią by stać się jeszcze raz, choć na moment, młodą, beztroską dziewczyną – szepnęłam bardziej do siebie samej, niż do Cezarego, dostrzegając kątem oka, że memu mężowi zaczyna chyba podobać się ta zabawa, bo ustawił aparat na robienie szybkich, sportowych zdjęć i pstrykał mi je raz za razem komenderując jak za dawnych, australijskich czasów:

- Potrząśnij włosami! Stań tutaj! Twarzą do słońca! Unieś ramiona! Zakręć się!I jeszcze raz! Nie przestawaj!


   W to mi było graj. Śmiałam się, szalałam, tańczyłam, podskakiwałam i kręciłam się jak dziecięcy bączek. A sukienka powiewała wokół mnie pięknie i łopotała niczym żagle okrętu. Czułam się radośnie i swobodnie, gdyż wiedziałam, iż małe są szanse by ktoś niepowołany mnie zobaczył. Łąka znajduje się bowiem między naszym ogrodem a lasem i rzadko uczęszczaną, polną drogą. Na zupełnym skraju wsi.
Cezaremu oczy śmiały się do mnie. Wokół nas uganiała się szczęśliwa i jak zwykle skora do igraszek Zuzia. Natomiast łąka grała nam głosami świerszczy, ptaszków polnych i poszumem sierpniowego wiatru.


   I gdy tak beztrosko zabawialiśmy się w tę szaloną sesję fotograficzną na łonie natury, ni stąd ni zowąd podjechał tam na swoim hałaśliwym, szybkim quadzie Filip. Ten sam wyrostek, który niedawno pomógł nam przy sianie,  a który ogólnie jest dość z nami zaprzyjaźniony i odwiedza nas często, aby wymądrzać się i droczyć z nami.
I oto tamtego popołudnia ujrzał szacowną, stateczną dotąd gospodynię podskakującą na łące niczym koza, co to się szaleju objadła! Gospodyni na jego widok w okamgnieniu zniknął szampański nastrój, pęknąwszy jak delikatna, tęczowa bańka mydlana. Najchętniej by się gdzieś schowała. Jednak skoszona łąka nie dawała teraz żadnego schronienia i trwała pogrążona w swych pogodnych poszumach i wirowaniach rozgrzanego upałem powietrza.
Tymczasem Cezary zupełnie nie straciwszy rezonu, jak gdyby nigdy nic kontynuował fotografowanie i w dalszym ciągu zachęcał gospodynię do zmiany póz i ruchu.

- Filip, przyjedź potem! – rzekł do młodzieńca, który z otwartą ze zdziwienia buzią i, jak mi sie zdawało, z nieco kpiarskim wyrazem twarzy obserwował zaskakującą dla siebie scenkę.
- Teraz chcę zrobić żonie jeszcze parę zdjęć, póki jest dobre światło! – oznajmił jeszcze Cezary zdecydowanym głosem, po czym nie zwracając już na tamtego uwagi zawołał tonem zawodowego fotografa:
- Oleńko! Podejdź do słoneczników. Tam powinny wyjść fajne ujęcia!


   Przemogłam zatem swoje idiotyczne zawstydzenie i już bez większego entuzjazmu dałam się namówić na kolejne zdjęcia. Dla mnie, niestety, magia tamtego sierpniowego, szalonego popołudnia zniknęła bezpowrotnie. I czułam się teraz jak nieco śmieszna, egzaltowana, starsza pani z lekką nadwagą, której zachciało się nagle poudawać elfa.

   Wieczorem tego dnia siedzieliśmy sobie z mężem na ławeczce w ogrodzie. Było spokojnie i cicho a nadciągający chłód sprawił, że kury poszły wcześniej niż zwykle spać. My zaś mieliśmy trochę czasu dla siebie.
Cezary, widząc że mi zimno przytulił mnie i pocałował serdecznie.

- Powinnaś Oluniu częściej wpadać na takie, jak dzisiaj pomysły – rzekł ciepłym, rozmarzonym głosem.
- Pamiętasz jak w Australii lubiliśmy fotografować się w przeróżnych miejscach i sytuacjach? A poza tym na pewno masz jeszcze kilka ładnych sukienek – szepnął mi do ucha czule mój równie jak ja zmarznięty małżonek.
- Jakieś sukienki by się znalazły – odrzekłam – Tylko nie wiem, czy bym się w nie teraz zmieściła! – dodałam z przekąsem, dobrze zdając sobie sprawę, iż na pysznym, polskim jedzeniu przybrałam zanadto tu i ówdzie.

- Czas się za siebie wziąć – westchnął Cezary – Mój brzuch też mi już przeszkadza! - Trzeba nam porzucić chrupiący chlebek ze smalczykiem na rzecz pomidorów, kapusty i kabaczków.
- Ale póki co, chodźmy do domu na gorącą herbatę i na kieliszek czerwonego wina – rzekłam kusząco, podnosząc się z ławki.
- Bardzo chętnie! A czy ostał się jeszcze chociaż kawałeczek tego pysznego ciasta ze śliwkami, które ostatnio piekłaś? – zapytał mój niepoprawny łakomczuch, wędrując za mną do domu w szybko zapadających ciemnościach.
- Jest go całkiem sporo – zaśmiałam się – Ja zaparzę herbatę a ty w tym czasie skopiujesz zdjęcia z aparatu na komputer. A potem sobie razem pooglądamy. Dobrze?
- Dobrze Oleńko! Bardzo jestem ciekawy, jak wyszły – odrzekł Cezary, po czym przywoławszy Zuzię, która lubi ostatnio spać w domu, zamknął za nami drzwi.



Podczas oglądania fotografii z łąkowej sesji z bólem serca dostrzegłam, że choćbym nie wiem jak chciała i tak już nastu lat mieć nie będę.
- A tak bym chciała jeszcze dobrze wyglądać! - westchnęłam, spoglądając z nadzieją na mężczyznę mego życia i naiwnie oczekując od niego czegoś w rodzaju:
- Dla mnie zawsze jesteś piękna!
lub
-Dziesięć lat temu też tak marudziłaś a dzisiaj, ogladając stare zdjęcia nadziwić się nie możesz jak młodo i szczupło wtedy wyglądałaś!


Jednak Cezary, opychając się kolejną porcją ciasta ze śliwkami mruknął tylko z bezwzględną szczerością:
- To się odchudź!

- Wiśta wio! Łatwo powiedzieć! - parsknęłam i zerkajac z zazdrością na jedzącego z wielkim smakiem męża i ja, pewnie z rozpaczy, dołożyłam sobie malutki kawałeczek słodkiego wypieku.



Post scriptum

    Do dzisiaj boli mnie pięta po owych skokach na łące. Cóż, nie w moim wieku już chyba takie kozie brykania. A co z Filipem? Otóż odwiedza nas nadal i wydaje mi się, że o dziwo, jego sympatia dla dziwacznych Australijczyków wzrosła. Hmm...Ciekawe dlaczego?!


niedziela, 11 sierpnia 2013

Łąka sierpniowa




  „ W życiu piękne są tylko chwile” – jako rzecze jeden ze współczesnych bardów ludowych. Owóż zgadzam się z nim w zupełności. Czasem zdarza mi się tylko nie zauważyć tych chwil w czasie ich trwania. Dostrzegam, że były długo, długo po nich, żałując iż nie doceniłam, przegapiłam. Jednak w ostatnim czasie doznałam zupełnie świadomie i pełną piersią kilku takich cudownych momentów. Dzięki nim przeżyłam swego rodzaju katharsis, co było mi szczególnie potrzebne po lipcu pełnym zmartwień, niewesołych zamyśleń i zwątpień.

   Każda z tych chwil wiąże się z moją wielką łąką. Opowiem Wam o tej łące i o czasie na niej spędzonym.  To niecały hektar na lekkim spadku terenu. Wokół rozciagają się lasy mieszane, głownie bukowe. W oddali przebiegają niteczki polnych dróg i wznoszą się malownicze wzgórza. Tej wiosny wydarliśmy łące kilkanaście arów i urządziliśmy tam warzywnik, który już kilka razy Wam tutaj pokazywałam. Póki był czas siania, plewienia, przycinania i podlewania mało miałam czasu by zwracać uwagę na łąkę i poświęcać jej więcej czasu. Ot, wyprowadzałam na nią niekiedy kozy albo mijałam ją w drodze do lasu. Wciąż w zabieganiu i napięciu. Wciąż daleka duchem. A łąka była i czekała cierpliwie...



   Jak wiadomo w gospodarstwie zawsze jest mnóstwo roboty. A robota ta zabiera każdą sekundę, zaprząta umysł i ręce, odbiera siły i ochotę na inne działania. Takoż  stało się i ze mną. Wessana w codzienny młyn nie pozwalałam sobie na chwile wytchnienia i zatrzymania, odejścia w rejony mniej praktyczne, przestrzenią swą wabiące a zarazem odstraszające.
   Na dodatek ostatnio było potwornie gorąco, czego każdy z nas zapewne doświadczył na własnej skórze i wie, jak taki upał wyciska z człowieka ósme poty i siły.I naprawdę mało sie wówczas chce.Jak tu wykrzesać z siebie dodatkową energię i ochotę na beztroski spacer?



   Jednak ja w jeden z tych upalnych dni przed południem, gdy Cezary zajęty był kładzeniem dachówek na naszej wiecznie rozrastającej się altanie w ogrodzie wybrałam się na zbiory ziół i kwiatów na pobliskie łąki. Nagle poczułam w sobie ten zew, tę przemożną potrzebę. I porzucając wszelkie pilne zajecia po prostu poszłam przed siebie. Kóz ze sobą nie wzięłam, bo spokojnie pasły się w cieniu pod dębem. Także Zuzia wolała zostać w budynku gospodarczym, gdzie jest zawsze przyjemny chłodek. Byłam więc pierwszy raz od bardzo dawna sama. Dobrze jest niekiedy pobyć tylko ze sobą, o czym często zapominam a może powodowana wyrzutami sumienia wobec męża i zwierzątek, nie chcę nawet pamiętać? Tamtego sierpniowego przedpołudnia wzięłam ze sobą duży kosz wiklinowy oraz nożyk i po prostu wyruszyłam na te pachnące, kolorowe przestrzenie pól i łąk skąpane w południowym, palącym słońcu.

   Szłam sobie nieśpiesznie. Tu nacięłam dziurawca, tam kocanki, gdzie indziej skrzypu polnego. Koszyk miałam już prawie pełen ziół a wciąż jeszcze chciało mi się buszować między wysokimi trawami i badylami. Weszłam na naszą łąkę za ogrodem. Narwałam tam dzikiego rumianu, chabrów, ostów i błękitnej cykorii. Spod nóg wyskakiwały mi spłoszone koniki polne i świerszcze. Nad głową unosiły się gdzieś het wysoko jakieś malutkie, świergotliwe ptaszki. W oddali kołował bocian. Pachniało upojnie i słodko. Wówczas zatrzymałam się i westchnęłam głęboko a wraz z tym westchnieniem napłynęło do moich piersi poczucie zupełnego spokoju i dawno nie odczuwanego niezmąconego niczym szczęścia. Aż w głowie zakręciło mi się od tego zdumiewającego doznania.

- Przecież wszystko jest takie proste. Wszystko potrafi być takie piękne i dobre. Jestem częścią tej łąki a ona daje mi odrodzenie… - pomyślałam, a w oczach pojawiły mi się łzy wielkiej ulgi. I uśmiechnęłam się do tego, co mnie otaczało, dziękując za tę niezwykle błogą, błogosławioną chwilę jedności z naturą. A jednoczesnie, jak to zwykle ja poczułam lęk, że ten czarodziejski, rzadki u mnie stan uszczęśliwienia przeminie szybko jak żywot ostatnich, sierpniowych chabrów i maków.



   W obrębie warzywnika zebrałam do koszyka kilka dorodnych cukinii, kabaczków, patisonów, pomidorów i ogórków. Dorzuciłam też wiązkę kopru.Potem wróciłam nieśpiesznie do ogrodu. Pokazałam mężowi imponującą zawartość mojego kosza i pochwaliłam go za postępy w robocie. Wygłaskałam Zuzię i koty. Zaprowadziłam kózki do ich chłodnego pomieszczenia. Rozniosłam kurom wodę do poideł. Wstawiłam kwiaty do wazonów po czym część ziół rozłożyłam na płachtach na strychu, inną zaś część, przeznaczoną na suche bukiety zebrałam w pęczki i powiesiłam do wyschnięcia na sznurkach od prania. Wewnątrz mnie trwała nadal ciepła słodycz i spokojna radość z tego, że jestem i mogę kochać to wszystko, co mnie otacza.


   Minęło kilka dni. Nadeszła pora sianokosów. Na drugi dzień po nich w pocie czoła przewracaliśmy z mężem siano na naszej łące by przeschło zupełnie i by na następny dzień można je było zbierać a potem zwozić na strych budynku gospodarczego. Pracowaliśmy blisko siebie, uzupełniając się wzajemnie i tworząc długie, puszyste węże stosów jasnozielonych, suchych, wonnych traw. Takie właśnie sianko najbardziej lubią nasze kozy a więc ofiarnie przygotowywaliśmy dla nich zapas jedzenia na całą następną zimę i wiosnę. Słońce paliło niemiłosiernie, na termometrze dostrzegałam, iż słupek rtęci przekroczył czterdzieści stopni, ale mimo to dobrze się nam pracowało. Było nam radośnie i jakaś dziwna energia w nas buzowała. Łąka dodawała nam siły i wiary w siebie. Od czasu do czasu popijaliśmy wodę mineralną i odpoczywaliśmy na ławeczce w cieniu. Wspominaliśmy upały w Australii, stwierdzając, że te polskie w niczym im nie ustępują. 



- Zobacz Czarek, wszyscy myślą, że w tej Australii, to jest nie wiadomo jak gorąco, a przecież w Melbourne ani razu nie doświadczyliśmy takiego skwaru, jak tutaj – zauważyłam, ocierając pot z czoła.
- No właściwie Oluniu, to masz rację! – westchnął Cezary.
- Tylko w w South Australii, w Adelajdzie było nam goręcej. Ileż to tam wtedy pokazywał nasz termometr w jeepie? –mój mąż otarł czoło rękawem koszuli i na chwilę zdjął czapkę z daszkiem by głowa mu przeschła.
- Tam było 50 stopni Celsjusza i miałam wrażenie, że zaraz wypalą mi się gałki oczne. A w porównaniu z tak strasznym upałem dzisiejszy jest zaledwie przyjemnym ciepełkiem! – zaśmiałam się.
- A poza wszystkim tam nie ma takich łąk, jak tu! – uświadomiłam sobie, któryś z kolei raz tę dziwną prawdę. Bo rzeczywiście, mało widziałam w Australii tak ukwieconych i pachnących pól, jak tutaj. Myślę, że wynika to tam z braku wyraźnych rozgraniczeń na pory roku, które to pory dają przyrodzie czas i powód do odpoczynku a potem tak bujnego jak u nas odrodzenia. Idzie się australijskimi polami a tam wciąż tylko trawa i trawa a na obrzeżach pól eukaliptusy i jakieś nieprzebyte chaszcze.


   Pogadaliśmy, odpoczęliśmy kapkę a potem wróciliśmy na łąkę. Patrzyliśmy z dumą na ogrom wykonanej przez nas roboty i zakrywając oczy przed promieniami słonecznymi spoglądaliśmy na to, co jeszcze przed nami. I znowu kontynuowaliśmy nasze zbożne dzieło. Aż przyszła godzina siódma wieczorem i już wiadomo było, że nie zdążymy ze wszystkim choćbyśmy przewracali to siano do północy. Zmartwiliśmy się. Czuliśmy już mocno w mięśniach całodzienny wysiłek. Z powodu zapowiedzi nadciągającego deszczu śpieszno nam było by ukończyć robotę tego dnia a następnego poranka zwieźć wszystko pod dach. I wówczas niczym wszystkowiedzący, dobry anioł pojawił się nastoletni chłopak z sąsiedztwa. Zaprzyjaźniony z nami sympatyczny Filip, który za kilkadziesiąt złotych obiecał nam skończenie całej roboty i pomoc w zwózce siana nazajutrz. Cudownie! Kamień z serca! Łąka zadzwoniła wieczornym śpiewem świerszczy, jakby cieszyła się razem z nami, a może jakby już wcześniej wiedziała, że wszystko będzie dobrze?
I tak, jak chcieliśmy zwieźliśmy trzy wielkie wozy siana. A czwarty jako bonus i dodatek do zapłaty podarowaliśmy owemu uczynnemu wyrostkowi za robotę.


   Ale deszczu, jak nie było, tak nie było. Już w całej chyba Polsce pojawiły się burze, nawałnice i ulewy. U nas nadal ziemia sucha, jak pieprz. Kolejnego poranka wzięłam więc kozy, Zuzię oraz wielkie grabie i worki i wybrałam się na łąkę by zebrać resztki siana, które pospadały z wozu a wciąż w ogromnej ilości zalegały tu i ówdzie. Dla kóz ta wyprawa okazała się wspaniałą zabawą. Porywały mi na wpół napełnione worki, nadziewały je sobie na rogi albo po prostu łapały je w pyszczki i uganiały się z nimi po całej łące. Za kozami biegła uszczęśliwiona Zuzia, chcąc także przyłączyć się do zabawy. Biegłam i ja za gagatkami, wygrażając huncwotom grabiami. Dopadałam jednej czy drugiej, zabierałam worek a w tym czasie dostrzegałam, że rozbrykane kózki oraz żyjąca z nimi w coraz lepszej komitywie psina wyżywają się, jak mogą, rzucając kolejnymi workami, szarpiąc je, żując i wydzierając sobie wzajemnie. Bieganina trwała tak i trwała. A ja niby to gniewałam się na to zwariowane towarzystwo, ale śmiałam się do rozpuku i czułam się, jakbym miała co najwyżej dziesięć lat. Łąka cichutko i łagodnie szeleściła pod stopami, słonko życzliwie głaskało moją ogorzałą twarz. 

   Padłam wreszcie zmęczona na ziemię. Głowę oparłam na jedynym ocalałym worku i patrzyłam na radosny, upstrzony białymi smugami błękit, niczym z obrazków rysowanych niegdyś przeze mnie świecowymi kredkami. Kilka chmurek na niebie przybrało kształty wesołych owieczek, które zderzały się różkami. Słońce schowało się za nimi i nie raziło mnie wcale. Jakieś suche trawki kłuły mnie w bok. Jakiś badyl wlazł w sandały. Jednak było mi po prostu dobrze. Chciałam by ten moment trwał jak najdłużej, bo znowu doznawałam wewnątrz siebie poczucia zupełnego szczęścia i beztroskiej, szampańskiej wręcz radości. Przyszły jednak zaniepokojone mą pozycją horyzontalną kozy i nachyliwszy się nade mną zaczęły ciągnąć mnie za koszulkę i spodenki. Wraz z nimi pojawiła się nieodłączna Zuzia i polizała zamaszyście moją twarz, odtrącając zazdrośnie kózki. Wreszcie poganiana przez nieustępliwą menażerię wstałam, pozbierałam worki, którymi w międzyczasie moje zwierzątka zdążyły się już znudzić.  I skończyłam swoją robotę, popatrując z zadowoleniem na Brykuskę i Popiołkę, które nareszcie odszedłszy polną drogą nieco na bok, zajęły się spokojnym pasieniem w cieniu naszych śliw i dębu a Zuzia spała pochrapując w ich pobliżu.



   „W życiu piękne są tylko chwile…” Jak dobrze, że są. To przecież najcenniejsze podarunki od losu. A szczęście to bardzo kapryśny i trudny do okiełznania, nieprzewidywalny w swych zamiarach płomyk świecy. Raz płonie jasnym, wysokim płomieniem, ale szybko się wypala. Innym razem chybocze się niepewnie, ale pokonawszy lęki i zwątpienia pali się mocno i długo. Czym była moja łąka? Czas pokaże, lecz dzisiaj po prostu dziękuję Ci sierpniu za tę łąkę!








czwartek, 1 sierpnia 2013

Pejzaże marzeń




Pejzaże marzeń, bliskie oddale
Te wytęsknione, cudne przestrzenie
Co gdzieś tam trwają, czekają stale
Na przebudzenie i zachwycenie

Piasek na plaży, między palcami
Gdy przesypuję go spokojnie
A morze szumi mi legendami
A sosny pachną upojnie

Wyspa maleńka, pochyłe drzewo
Obrosłe mchem i fiołkami
I idę po nim, nade mną niebo
A wokół jeziora aksamit

 Miedziany zachód nad stawu lustrem
Huk sowy gdzieś w borze złotym
Woń tataraków, trawy poszumnej
Podań pradawnych dotyk

 Droga zawiła, droga śródleśna
Muśnięta księżyca strumieniem
A cisza wokół senna, zaklęta
I ciem unoszą się cienie

 Piaszczyste jary, rzeźba korzeni
Porastających ich ściany
A ponad nimi taniec promieni
W splotach listowia schowanych

 Długo palone wonne ogniska
Ziemniaki w popiele pieczone
Odgłosy zwierząt w ciemności z bliska 
I tańce i spiewy szalone

 Moje pejzaże, sny późnoletnie
Nie tknięte czasem ni smutkiem
Znów mi zanucą, nimi odetchnę
Otwieram sierpniowi furtkę…