Jakby ktoś myślał, że Jaworowie żyją w tej
swojej chałupie w jakichś wygodach i luksusach to by się bardzo pomylił. Tak po
prawdzie, to jakby spojrzeć nawykłymi do pewnych standardów miejskich oczami na
Jaworowy dom, to rzec by można, iż właściwie to skromnie i wciąż nie
najpiękniej w tym naszym wymarzonym siedlisku pod lasem. Ponieważ tyle jest
pilnych prac na zewnątrz, w ogrodzie, przy zwierzętach i na polu, to dom
zazwyczaj stoi odłogiem i dużo u nas tymczasowości, niepozbierania, zaczętych i
nie dokończonych prac remontowych oraz używania w najlepsze kilkudziesięcioletnich
sprzętów po poprzednim właścicielu tego domostwa - Staszku. Jak się tu
wprowadziliśmy, to myśleliśmy naiwnie, że ze wszystkim uwiniemy się w rok. A
wszelkie graty po Staszku wywalimy czym prędzej, kupując sobie nowe i ładne
mebelki. O, naiwni optymiści! Do tej pory wyremontowaliśmy samodzielnie trzy
pokoje. Pozostały do zrobienia jeszcze trzy oraz łazienka i kuchnia, które
wciąż czekają na swój czas.
- Po co był nam
taki duży dom? Chyba po to, by było co sprzątać i co ogrzewać – marudzę nieraz.
A Cezary kiwa głową, bo szukając miejsca na
osiedlenie, chciało nam się czegoś przestrzennego, jak w Australii i otoczonego
dziką przyrodą a oddalonego od dużych skupisk ludzkich. No to mamy, czegośmy
chcieli! Ale co innego wyobrażenia i marzenia a co innego rzeczywistość.
Szczególnie, jak się wszystko chce zrobić we dwoje, unikając jak ognia korzystania
z pomocy niby to fachowców i miejscowych złotych rączek. Po początkowym,
kilkumiesięcznym okresie wzmożonych prac remontowo-budowlanych i po wyjściu z
naszego domu tabunu speców i rzemieślników, po olbrzymich, znacznie
przekraczających nasze oczekiwania wydatkach, odetchnęliśmy z ulgą, zarzekając
się, że odtąd wszystko już postaramy się robić we własnym zakresie.
Wlecze się więc
ta robota i wlecze. A czasem kompletnie stoi. Bo nas zniechęcenie wzięło albo
co innego zajęło czas i ręce. A bywa też, iż zamiast pracować w pocie czoła
idziemy na długi spacer z psem lub dodatkowo z kozami a wracamy zbyt zmęczeni,
by opłacało się za roboty remontowe zabierać. Znacie te gierki ze sobą samym?
To naiwne i szyte zbyt grubymi nićmi wyszukiwanie sobie pilniejszych zajęć, niż
te, których macie już stanowczo potąd? Jeśli nie znacie, toście herosy,
mróweczki pracowite oraz godni pozazdroszczenia osobnicy z żelaza i marmuru.
Nam się czasem po prostu nic nie chce, do czego się bezwstydnie niniejszym
przyznajemy!
Mamy dwie lodówki. Jedną dużą i nowoczesną,
załadowaną zwykle jajkami zielononóżek a stojącą we wciąż nie wyremontowanej
jeszcze kuchni na parterze. A drugą w tymczasowej kuchni na piętrze, małą,
starą, żrącą prąd jak smok i uprzykrzającą nam życie koniecznością jej rozmrażania
przynajmniej raz na trzy tygodnie. Więcej z nią problemów i pracy, niż pożytku,
ale nie wywozimy jej na śmietnisko, bo nadal wygodniej nam jest jej używać, niż
latać po byle co na dół. Szczególnie, jak się człowiekowi zachce o dziesiątej
wieczorem coś wziąć na ząb. A często się chce, niestety. Wszystko, co trzeba
jest w niej po prostu pod ręką.
Ale znowu ostatnio doszłam do kresu
wytrzymałości widząc, że zamrażalnik już się nie zamyka, tak wiele w nim szronu
i lodu a poza tym cieknie z niego i zalewa to, co poniżej. Zgrzytnęłam zębami i
wzięłam się za odmrażanie tego dziadowskiego zabytku, czyli za przenoszenie
wszystkiego do tej większej lodówki na dół, za skrobanie lodu, wstawianie
kolejnych garnków z wrzątkiem do wnętrza łakomej paszczy zamrażalnika, podstawianie
miednic, wyżymanie ścierek i ręczników z zalewającej podłogę wody. Radio
ryczało na cały regulator głosem dziennikarza z „Lata z radiem” oraz natrętnymi
reklamami parafarmaceutyków. Potem, na
szczęście, umiliła nam ten domowy czas Irena Santor, śpiewając tę starą,
przedwojenną piosenkę „O czym marzy dziewczyna”.
- …O czym marzy
dziewczyna, gdy rozmrażać zaczyna
Gdy z lodówki jej sypie się grad?
Kiedy w kuchni jej zima, lodem, śniegiem
zacina
Czego chce, aby dał jej świat? – darłam się
razem z nią, rozwijając nieco literacko nieśmiertelny, przedwojenny przebój.
- Obiorę w końcu
te kabaczki, patisony i cukinie – mój
ukochany mąż zignorował zupełnie moje wycia oraz wyrażone poprzez nie tęsknoty
i wypaliwszy kolejnego papierosa oraz dopiwszy kawę wziął się raźno za
wymagającą silnej, męskiej ręki robotę. Nie miał dzisiaj siły i ochoty na kontynuację budowy naszej kuchni letniej, natyrawszy sie przy niej przez cały poprzedni dzionek, wożąc po wielekroć ciężkie taczki z piaskiem i robiąc na klęczkach, aż do zmroku betonową posadzkę.
Sierpniowe kabaczki obiera się ciężko, bo
skórkę mają twardą i grubą. Dlatego od kilku dni nie mogły się doczekać aż
wreszcie zdecyduję się coś z nimi począć.
I oto, ku mej
uldze i radości, zgłodniały oraz złakniony kuchennej krzątaniny Cezary zabrał
się za przygotowywanie jednej z naszych ulubionych ostatnio potraw, czyli lecza
z warzyw, które wciąż obficie owocują w warzywniku za ogrodem. Cezary potrafi
świetnie gotować i widzę, że nieraz sprawia mu to dużą frajdę. A ja się cieszę,
że mnie wyręcza, bo mogę w tym czasie zrobić coś innego, a równie pożytecznego.
Dorzucam tylko wtedy często Cezaremu parę drobnych, cennych, kulinarnych
pomysłów, doprawiam na koniec potrawę kilkoma magicznymi ziołami i wreszcie we
dwoje zajadamy ze smakiem kolejną pyszotę.
- Podsmaż do tego
parę cebulek! Ale tylko je zrumień. Nie spal! – sapnęłam, znad miednicy pełnej
lodu, gdy już małżonek uporał się z krojeniem a pełne wiadro obierek i
smakowitych pesteczek czekało na wyniesienie ich dla naszych łakomych kóz i
kur.
- A idziesz może
na dół? – zapytał Cezary, pracowicie mieszając łyżką w rondlu ogromną górę
kolorowych, grubo pociętych kawałków warzyw.
- Mogę iść, jak
trzeba. Przynajmniej się ogrzeję przez chwilkę na słońcu – odparłam, szczekając zębami – A coś ci trzeba przynieść, tak?
- Pomidorków
trzeba więcej do smaku. I większy garnek by się jaki zdał! – zauważył mój luby,
widząc, z jakim trudem idzie mu to mieszanie.
- Dobra! Ale ten
duży, najlepszy gar jest teraz zajęty przez kompot z jabłek. Musisz poczekać aż
napełnię nim wszystkie dzbanki a kurom dam jabłkową pulpę! Ale wpierw daj buzi
na drogę!– zażądałam, podnosząc się z kucek, podchodząc do męża i obejmując go
serdecznie a dotykając przy okazji jego szyi swymi zgrabiałymi z zimna łapkami.
Cezaremu aż wielka łycha wyleciała z wrażenia z ręki.
- No wiesz co? –
pisnął wstrząśnięty - Mogłaś mnie
ostrzec – poskarżył się, oddając od niechcenia buziaka i otrząsając się od swej
trupio zimnej żony, niczym od natrętnej muchy.
- …Ogrzej mnie!
Wspólniku mej pracowitości
Kucharzu mój i twórco sierpniowych pyszności
Radości ma nie marudź, okaż więcej mi miłości
Ogrzej mnie! – zachichotałam, podśpiewując
znowu do melodii znanej piosenki Michała Bajora i zbiegając po schodach do
pomieszczenia gospodarczego, gdzie stygł sobie spokojnie od rana aromatyczny
kompot jabłkowy.
Nakarmiwszy owocami i miąższem po warzywach
kury oraz kozy pobiegłam do warzywnika i narwałam wiaderko dojrzałych pomidorów
paprykowych. Zapatrzyłam się w sekretów pełne niebo, które chociaż zaciągnięte
od rana chmurami, wcale na pewno nie zwiastowało kolejnego deszczu. Ten, który
był parę dni temu kapnął wprawdzie suto na grządki, ale teraz ziemia znowu
domagała się pilnie nawodnienia. Skubnęłam kilka gałązek lubczyku i pietruszki,
gdyż to moje ulubione zioła i dodaję je prawie do wszystkiego poza kompotem,
rzecz jasna!
Wreszcie poleciałam
z powrotem do domu, czując już w przedsionku boski aromat cebulowo –czosnkowo -
paprykowy. Z zamrażalnika tej nowej lodówki porwałam w przelocie kostkę mięsa
mielonego, z kuchni na dole wielki gar i już wspinałam się po wąskich schodach
na piętro.
- …My z
podkarpackich wsi
My z australijskich miast
Za lód, za szron, zimowe kry
Już zemsty nadszedł czas! – nucił pod nosem
Cezary, wyskrobując ogromne kawały lodu z zamrażarki i zamiatając te, które
rozleciały się dopiero na podłodze.
- Zobacz, ile
zrobiłem przez ten czas, jak ciebie nie było – pochwalił się mój duży,
pracowity chłopiec, zerkając na mnie w oczekiwaniu hymnów pochwalnych na swoją
cześć.
- Och, świetnie
Czarek. I widzę, że dorobiłeś nareszcie brakujący uchwyt do drzwiczek? – skomplementowałam
zadowolonego z siebie męża, który po trzech latach mocowania się z drzwiczkami
od zamrażalnika za pomocą noża przymocował zgrabnie kawał jakiegoś plastiku.
- A zobacz, co ja
przyniosłam! – pochwaliłam się i ja – Z mięsem leczo będzie smaczniejsze i
pożywniejsze – zdecydowałam, pomagając Cezaremu w przeflancowaniu kopiastej
zawartości z małego rondla do wielkiego gara.
- A wiesz, jak
cudownie pachnie w domu? – szepnęłam, dając mu tęgiego buziaka – Już jestem
głodna!
- No to jeszcze z
pół godzinki, może trochę dłużej i będziemy jeść! – zawyrokował mój osobisty
kucharz.
Po piętnastu minutach pyrkania na małym ogniu
aromatycznej potrawy oraz moich końcowych walkach z wciąż nie poddającymi się
ostatecznej eliminacji kawałkami lodu radio zagrało jeden z naszych ulubionych
przebojów Kayah – „Prócz Ciebie nic”. Popatrzyliśmy na siebie z pełnym
rozrzewnienia uśmiechem, jaki zawsze ta piosenka w nas wywołuje a następnie
otrząsając się z przyjemnych wspomnień kontynuowaliśmy nasze kuchenne dzieła.
- Tylko czegoś by
mi jeszcze jakby w smaku brakowało Oleńko! Pewnie soli, ale jeszcze czegoś!
Zresztą spróbuj sama – Cezary ze zmarszczonymi brwiami podawał mi do oblizania
dużą, drewnianą łychę.
- Tak, czegoś
zdecydowanie brakuje i zdziwisz się, czego! – zawołałam tajemniczo i znowu
zbiegłam na dół, przynosząc stamtąd już po chwili miseczkę dojrzałych śliwek.
- No coś ty,
śliwki?! – skrzywił się nieprzyjemnie mój małżonek, usiłując zakryć i ocalić
przed zakusami szalonej kucharki zawartość gara.
- Nie bój
się! Zobaczysz, te owoce będą idealnie
pasować! – odparłam, przepychając się i zatapiając w pomarańczowej głębi lecza
wypestkowane, pełne soku śliwki.
- Nie zaszkodzi
też parę gałązek ziół z naszego ogródka. I dosypiemy jeszcze odrobinę soli,
chili i słodkiej papryki – wymamrotałam, mlaszcząc i delektując się kwaśnym
smakiem lecza.
- Ale nie
przesadź proszę z tą ilością przypraw. Pamiętaj, że czasem mniej znaczy więcej!
– poprosił z bolesnym jękiem Cezary, obserwując moje radosne poczynania.
- Wiem o tym, mój
kochany. Przecież nasze życie tutaj plecie się właśnie zgodnie z ową zasadą. I
co, źle nam tu? – zapytałam retorycznie.
Cezary nic nie odrzekł, uśmiechnął się tylko
po swojemu i zabrał za ostateczne wycieranie wnętrza naszej stareńkiej lodówki.
Ugotowałam
jeszcze szybko ryżu i już wkrótce raczyliśmy się naszą wonną potrawą i
popijaliśmy ją kompotem z jabłek.
- Będzie tego co
najmniej na trzy obiady – skonstatował wreszcie najedzony mężczyzna mego życia,
zajrzawszy do wnętrza gara i zaciągając się z lubością dymkiem ze skręcanego
osobiście papierosa.
- No i o to chodzi! – przytuliłam się do jego ciepłego boku i szepnęłam
– Przynajmniej będzie czas na inne rzeczy...
Wreszcie najedzeni, ociężali, ale zadowoleni zeszliśmy na dół, słysząc, że rozpuszczone jak dziadowski bicz kozy domagają się usilne kolejnego dziś spaceru, na jeżyny do naszego lasu.