…A życie toczy
się dalej. Toczy się nawet bardzo intensywnie i nieustannie nabiera rozpędu. Aż
się nieraz w głowie kręci od roboty i myślenia o tym, co jeszcze trzeba zrobić,
z czym zdążyć. Czasem wpada się w jakąś koleinę i trudno się z niej wygrzebać,
lecz przecież w końcu wypada pozbierać się by iść znów do przodu, bo czas ucieka
i głupio byłoby przegapić jakąś ważną, niepowtarzalną przecież chwilę. Zdusić
optymizm lipca wiecznym markoceniem, żalem i wspominaniem, roztrząsaniem
problemów i spraw, na które nie ma się przecież wpływu. Człowiek to taka śmieszna zabaweczka - wańka wstańka albo robak, który przewrócony na grzbiet długo przebiera bezradnie
nóżkami, ale wreszcie daje radę powstać i pobiec swoją ścieżką. I na tym życie
polega. U każdego z nas. Tak musi chyba być a więc chociaż w trybikach coś tam
skrzypi, to jednak wciąż jako tako działa ta tajemnicza maszyneria wewnątrz nas,
która nakazuje by pomimo wszystko brnąć naprzód!
Skończył się właśnie u nas czwarty w tym
roku i ostatni wylęg kurcząt z inkubatora. Te pierwsze, o których pisałam kilka
miesięcy temu są już duże i samodzielne. Następne pokolenia też nieźle sobie
radzą na wybiegach i w kurnikach. A wszystko to bezustannie głodne! Latam więc
jak fryga od jednego do drugiego i karmię to żarłoczne, ćwierkające
towarzystwo. Czasem przykucnę w kurniku starszaków i wystawiam do nich dłoń a
one wskakują ochoczo na moje palce i trzymają je mocno chłodnymi, drobnymi,
oliwkowymi w kolorze łapeczkami, patrząc na mnie i przekrzywiając śmiesznie
łebek. Są w wieku, gdy jeszcze wszystko je ciekawi a ta ciekawość przeważa nad
lękiem i nieufnością. Badają teren. Wskakują gdzie tylko się da. Lubią kontakt
z człowiekiem. To taki niezwykły, lecz niestety, krótki czas. Potem będą coraz
bardziej dzikie i ostrożne a jedynym wabikiem, który sprawi, że bez lęku,
tłumnie i gwarnie otoczą moją postać stanie się jedzenie przynoszone im przeze
mnie co dzień w charakterystycznym, białym wiadrze.
Okazuje się, że nasze kozy nie znoszą paść się
same i stojąc za płotem ogrodu w łanie soczystej, młodej trawy uparcie pobekują
i manifestują swoje niezadowolenie. A ja mam tak szczelnie wypełniony czas, że
na łące mogę teraz spędzić z nimi zaledwie kilkanaście minut. Potem pędzę do
swoich obowiązków a kozule wzywają mnie wciąż niepocieszone. Pozostawione samym
sobie na polu plączą się wokół kołków, zamotują nogi w sznurek a niekiedy na
skutek wariackich skoków przez siebie spinają się postronkiem w jedno i stoją
tak, jak rozwrzeszczana, unieruchomiona grupa Laokoona. Lecę więc do nich czym
prędzej na ratunek. Odplątuję przestraszone, rozmeczane wniebogłosy kozy.
Przemawiam im do rozumu i drapię uspokajająco między rogami tak, jak lubią.
Przepinam je dalej od siebie by nie doszło do następnej plątaniny ciał. I znowu
wzywają mnie inne, nie cierpiące zwłoki obowiązki.
Właśnie przy pomocy uczynnego sąsiada
zmajstrowaliśmy z Cezarym dla nich specjalne, obracające się kółka z łańcuszkami
zapobiegające zaplątywaniu się. Może to pomoże! Może kozuchy nareszcie polubią
pasienie na świeżym powietrzu. W swojej koziarni jedzą wszystko bardzo chętnie. Najbardziej
lubią ziemniaki i owies. Ścinamy też z mężem gałązki drzew owocowych, trawy i
zioła dla nich, dogadzając tym wybrednym stworzeniom i zżymając się sami na
siebie, że im ulegamy. Ale przecież to jeszcze dzieciaki, więc należy im się więcej
troski i rozpieszczania, prawda?
Ale, o czym to ja miałam…? Ach tak! Najpierw
o dwóch matkach. Otóż w jednym z naszych kurników od prawie miesiąca dwie kwoki
– beżowa czubatka i zielononóżka siedziały wspólnie na jednym gnieździe,
uparcie czekając na potomstwo. I wreszcie się doczekały! Na spółkę wysiedziały
czworo piskląt i bardzo dzielnie się nimi opiekowały, zapewniając im ciepło,
bezpieczeństwo i spokój. Dzieliły się obowiązkami i wymieniały się w gnieździe
miejscami tak, by każda mogła poczuć uroki macierzyństwa. Widać, że dobrze
czuły się razem a ich maleństwom nie brakowało przy tak ofiarnych mamach
ptasiego mleka. Kwoki pokazywały im, co jeść i pić, jak grzebać. Przemawiały do
pociech i tłumaczyły zawiłości kurzego świata. A wieczorem obie matki zasypiały
zgodnie przytulone do siebie i spokojne. Natomiast w gęstwinie ich ciepłych
piór spały poćwierkujące rozkosznie pasiaste kurczęta zielononóżek. Obserwuję z
ogromnym zainteresowaniem, wzruszeniem oraz podziwem tę nową dla mnie sytuację,
dziwiąc się samej sobie, jak mogłam kiedyś uważać kury za głupie stworzenia.
Ponieważ tak
wspaniałe z moich kwok matki postanowiłam wreszcie zaryzykować i podłożyć im do
gniazda niedawno wylęgnięte z inkubatora kurczęta. Zaniosłam im wieczorem
dwadzieścia piskląt a one zaopiekowały się nimi troskliwie, rozkładając jeszcze
szerzej skrzydła i zagarniając ogłupiałe przeprowadzką maluchy pod siebie. Tak
się cieszę, że niedawne sierotki ze sztucznej wylęgarni będą miały tak dobre, przybrane mamy! Na pewno
korzystnie zrobi to ich psychice i ogólnemu rozwojowi. Szkoda, że w maju i
czerwcu nie miałam komu podłożyć tamtejszych piskląt. Dorastałyby z innymi
kurami a nie tak, jak teraz osobno, w pozbawionym wzorców zachowań starszych
kur i kogutów oraz ich opieki przedszkolu.
I wreszcie o synu marnotrawnym…Pamiętacie
moją opowieść o niewiernym kocie, zwanym przez nas Tureckim, który zmieniwszy
obiekt uczuć zamieszkał w sąsiednim przysiółku u pijaczka Romanka i został przez
niego nazwany Rudolfem? Otóż parę dni temu Rudolf Turecki wrócił do nas! Patrzę
ja rano przez okno a tam, na wystawionej przez nas przed budynek gospodarczy
zielonej kanapie po poprzednim właścicielu naszego domu Staszku, śpi mocno wyciągnięty
jasnorudy kot. Na ten widok przetarłam oczy ze zdumienia i zapytałam samą
siebie, jakim cudem brat bliźniak Tureckiego, rudy kot Antek, którego przed
chwilą nakarmiłam w kuchni na piętrze zdołał błyskawicznie wyjść z domu i natychmiast
pogrążyć się w tak głębokim śnie?! Na wszelki wypadek, przeskakując po dwa
chody na raz wróciłam do kuchni, by upewnić się, czy żarłoczny kocur nadal
ucztuje. Właśnie chłeptał mleko i zerknął na mnie sennym wzrokiem, półprzytomny
od błogości, której dostarczał mu ten biały napitek. Znów szybko zbiegłam na
dół, by popatrzeć na leżącego kota. Serce zadudniło mi wówczas przejęciem,
niedowierzaniem i wzruszeniem. Tak! To mój niewierny Turecki spał sobie
smacznie i jak gdyby nigdy nic wyciągał się w pozie nieprzyzwoicie leniwej i
swobodnej na skąpanej w słońcu kanapie.
Otworzyłam drzwi. Najpierw, jak zwykle
weszła Zuzia witając się wylewnie i oblizując mi ręce. Kilka chwil potem
pojawił się Turecki, który popatrzył na mnie czule i miauknął coś słodko na
dzień dobry. Otarł się przyjaźnie o Zuzię a potem wskoczył mi na ręce lgnąc do
mnie z całej siły. Mrucząc głośno, obejmował w charakterystyczny dla siebie
sposób moje nadgarstki.
- Och, jak Ty
schudłeś biedaku! Jak ci futerko zjaśniało! – szepnęłam, wtulając twarz w jego
mięciutką, pachnącą wiatrem sierść.
- Cóż to się
stało, że zdecydowałeś się nareszcie odwiedzić nasze skromne progi, Ty
huncwocie? – z lekkim przekąsem spytałam rozanielonego kota, tuląc go w
ramionach i wchodząc po schodach do kuchni.
W odpowiedzi kot
zmrużył piękne oczy a potem otworzył je szeroko i starał się telepatycznie
odpowiedzieć na moje pytanie. A mnie zaczęło się wówczas przypominać, że
przecież jego nowy opiekun Romanek mówił mi przy okazji kwietniowej wizyty u
niego, iż w lipcu wybiera się do szpitala i nie będzie mógł wówczas zając się
Rudolfem, czyli moim Tureckim.
-I pewnie teraz właśnie jest ten czas. Kota
nie ma kto nakarmić, a więc jak trwoga, to do Boga! – sarkastycznie mruknęłam
sama do siebie, obserwując wychudzonego rudzielca jak pałaszuje z rozkoszą zwykłą,
niezbyt przez niego niegdyś lubianą suchą, kocią karmę a potem chlipie z
miseczki mleko.
- Och, ty
niewdzięczny kocie! Synu marnotrawny! Ciekawe, czy zostaniesz u nas na zawsze?
A może tylko rad, nie rad wpadłeś tu na wakacje, do darmowej jadłodajni i
pójdziesz sobie do Romanka, gdy tylko tamten wróci ze szpitala? – zrzędziłam,
sadzając kota na wyściełanym miękko krześle, głaszcząc go pieszczotliwie i
żałując, iż jak zwykle nie mam czasu by posiedzieć z nim dłużej.
Był to
wczesny poranek, pora, gdy otwieram kurniki, roznoszę wszystkim kurom karmę,
ziarna i wodę. Potem idę do starych kotek mojej zmarłej sąsiadki, które na
zmianę z jej mieszkającą w sąsiedniej wsi rodziną dożywiam. Następnie szykuję
wielką miskę specjalnej mieszanki z jajek, bułki tartej, ziemniaków i makaronu
dla średnich kurcząt. Zaglądam do kwok. Sprawdzam, czy coś nowego się nie
wylęgło. Wstawiam do gotowania ziemniaki w parniku. Biegnę z Zuzią na grządki
po coś świeżego na śniadanie. Wciąż jeszcze mamy dużo sałaty. Sporo jest też ogórków
i pomidorów oraz ulubionej przez nas czarnej rzepy. Pięknie dojrzewają cukinie,
kabaczki i patisony. Zaczynają kwitnąć słoneczniki.
W tym czasie Cezary wyprowadza kozy na
trawnik koło ogrodu. Trawa jest tam młoda, świeża i soczysta a przyjemny, poranny
chłodek sprawia, że nawet nasze rozkapryszone kozuchy przez kilkanaście minut
są cicho i pałaszują aż miło patrzeć. Po powrocie mój mąż zastyga w zadumie
przy coraz bardziej przypominającej altanę zarysie naszej przyszłej, letniej
kuchni. W myślach szykuje sobie pewnie front robót na cały dzień. Potem znika w
czeluściach drewutni, gdzie przygotowuje wszystkie niezbędne do realizacji
swych planów narzędzia. Taszczy deski, dachówki, łaty i bale do budowli. Ostrzy
łańcuch od piły. A przysiadłszy na ławeczce przed budynkiem gospodarczym wyczesuje białe kłaki z Zuzi oraz popala
z rozkoszą skręcane przez siebie własnoręcznie papierosy. Tak, znowu papierosy,
niestety! Już nic nie mówię, bo po bo mam strzępić język po próżnicy? Chce, to
pali. Jakieś przyjemności w końcu trzeba w życiu mieć, bo to życie jest dziwnie
krótkie a każda chwila bezcenna. Nie wiadomo, co będzie jutro? Czy w ogóle
będzie? A więc póki trwa dzisiaj cieszmy się tak, jak umiemy tym dniem i
dogadzajmy sobie w miarę swoich możliwości i skromnych przecież potrzeb.
Wreszcie przychodzi pora naszego śniadania,
które celebrujemy jak długo się da, wiedząc o tym, że zaraz po nim wsiąkniemy
na dobre w robotę i dopiero późno po południu grające marsza weselnego kiszki
przypomną nam o tym, że trzeba by znowu coś wrzucić na ząb.
Ale wróćmy do Tureckiego. Najadłszy się i
napiwszy wyszedł z domu i przez kilka następnych godzin tyle go widzieli. Już
nawet pomyślałam, że wpadł do nas tylko z towarzyską wizytą, nie mając zamiaru
zostawać na dłużej. Myliłam się jednak. Po południu kotek jak gdyby nigdy nic wrócił.
Posiedział w pozie sfinksa na dębowym balu w letniej kuchni. Obsikał koło od
naszego samochodu, znacząc w ten sposób teren i biorąc znowu we władanie nasze
podwórze. Truchtem wbiegł na piętro. Znowu podjadł sobie smacznie a potem ułożył
się wygodnie na mięciutkiej poduszce w niedawno wyremontowanym przez nas
pokoju. I spał tak słodko i niewinnie aż do wieczora. Potem znowu przepadł na
kilkanaście godzin. Zniknął swoim zwyczajem jak błędny ognik. Aby wrócić
następnego dnia po południu, najeść się a potem drzemać rozkosznie w blasku
zachodzącego słońca na ulubionej, zielonej kanapie po Staszku…