W grupie dla początkujących zaciekawiła mnie
swoim egzotycznym wyglądem i pełnym wesołości zachowaniem pewna piękna,
młodziutka dziewczyna ze Sri Lanki o imieniu Maneka. Ubrana zawsze w
tradycyjne, kolorowe sari. Z gładko zaczesanymi do tyłu długimi, czarnymi
włosami oraz z namalowaną między brwiami czerwoną kropką, z którą bardzo jej
było do twarzy. Przyozdobiona w delikatne kolczyki i orientalny wiosiorek. Gestykulująca żywo, coś opowiadająca koleżankom na migi i
wybuchająca raz po raz perlistym śmiechem. Niedługo potem dowiedziałam się, iż
owa kropeczka na jej czole, zwana bindi, jest w hinduizmie symbolem i gwarantem
pomyślnego małżeństwa.
Siedziała przy sąsiednim stoliku. Widać
było, że zna już dobrze parę osób i czuje się w ich towarzystwie swobodnie. W szerokim
uśmiechu pokazywała bialutkie, równe zęby gwiazdy Bollywoodu i widać było jak
bardzo podoba się nielicznym w klasie panom. Miała jednak ten sam problem z
angielskim, co ja. Była dobra w gramatyce i pisowni a mierna w mowie. Wszystkie
zadania i ćwiczenia odrabiała w lot, ale gdy przyszło do głośnego wypowiadania
się na forum klasy czerwieniała gwałtownie, milkła i widać było, że marzy o
tym, by jak najprędzej dano jej święty spokój. Czym innym jest przecież
szeptanie do kogoś przy stoliku a czym innym wypowiadanie się pod obstrzałem
kilkudziesięciu spojrzeń obcych ludzi. Toteż nauczycielka po kilku
bezskutecznych próbach wyciągnięcia z niej choćby słowa wreszcie odpuszczała i
zajmowała się innym delikwentem.
Bo byli i tacy, co to uwielbiali mówić, za
to pisanie nie szło im ani w ząb. Tak było na przykład z sympatyczną Sudanką – Ngabony.
Ta dwudziestosześcioletnia matka pięciorga dzieci i właśnie spodziewająca się
szóstego wypowiadała się z godną pozazdroszczenia łatwością a jej zasób
słownictwa był imponujący. Potem, gdy poznałam ją lepiej dowiedziałam się, iż
jest już w Australii od siedmiu lat. Ma australijskie obywatelstwo oraz prawo
jazdy. Pracuje dorywczo jako sprzątaczka w fabryce. Ma zamiar dostać się na
kursy zawodowe i zostać pielęgniarką. A gdy już to osiągnie to zrealizuje
największe marzenie swego życia – powrót do Sudanu i pomoc rodakom, gnębionym
wciąż przez kolejne wojny domowe i rewolucyjne przewroty. A dlaczego Ngabony
miała taki problem z pisaniem? No cóż – z Sudanu przyjechała jako analfabetka.
Wszystkiego uczyła się od podstaw w nowym kraju. I muszę przyznać, że dzięki
odwadze, ambicji i uporowi osiągała naprawdę wiele!
Ale wróćmy tymczasem do Maneki. Z kilku
słów, które doleciały do mnie kiedyś w czasie przerwy śniadaniowej wiedziałam,
iż jest w Australii od kilkunastu miesięcy. A tuż przed wyjazdem ze Sri Lanki ta
niespełna osiemnastoletnia dziewczyna wyszła za mąż. Mąż pracuje tu w jakiejś
orientalnej restauracji i nieźle się im finansowo wiedzie. Maneka marzyła więc
o kupnie wielkiego domu i o sprowadzeniu do nowego kraju swojej wieloosobowej
rodziny.
Po kilku dniach w cichej, bezpośredniej
rozmowie w cztery oczy Maneka zwierzyła mi się, że razem z mężem są uchodźcami.
Na małym statku rybackim udało im się nielegalnie opuścić ojczyznę i po wielu
męczących tygodniach żeglugi dotrzeć do wybrzeży Australii. Potem przebywali
przez jakiś czas w obozie dla nielegalnych emigrantów a wreszcie po uzyskaniu
oficjalnego statusu uchodźców politycznych zamieszkali z osiadłą tu już od
kilkunastu lat daleką rodziną męża. Dla takich, jak ona emigrantów Australia
była i jest niczym wyśniony raj. Oaza spokoju i dobrobytu. Prawie każdy w Sri
Lance marzył o dostaniu się do kraju kangurów i o bajecznej odmianie swego
losu. A ten, komu się to wreszcie udało uznawany był przez pozostawioną w
ojczyźnie rodzinę za wielkiego szczęściarza!
Czy jednak sam
fakt emigracji jest wystarczającym powodem do szczęścia?
Maneka pragnęła nade wszystko przyjazdu swej
matki i sióstr albowiem męża poznała zaledwie miesiąc przed ucieczką ze Sri
Lanki i wciąż czuła się w jego towarzystwie samotna. Był od niej o wiele
starszy, milczący, poważny i surowy, skupiony na swojej pracy i interesach, w
które nie miał zamiaru jej wprowadzać. Na dodatek Maneka była w dość
zaawansowanej ciąży i nie umiała sobie wyobrazić, iż podczas czekającego ją za
kilka miesięcy porodu nie miałaby jej troskliwie w nim pomagać matka, czy też
ukochana, starsza siostra. Jakie jednak były szanse na to, iż komukolwiek z jej
rodziny uda się jeszcze wydostać z pogrążonego w chaosie bratobójczych walk
kraju? Niewielkie! Mąż Maneki musiałby mieć obywatelstwo australijskie i
zaprosić ich oficjalnie do siebie. Ani bowiem jej matka ani siostry nie
poważyłyby się na szaleńczą, niebezpieczną i bardzo drogą podróż przez ocean do
nowej ojczyzny Maneki.
Samotna Maneka uwielbiała chodzić do naszej
szkoły dla emigrantów. Dzięki niej poznała wiele sympatycznych rówieśniczek.
Pokazała jak bystrą i inteligentną jest dziewczyną. Jak szybko rozwiązuje
wszelkie łamigłówki językowe i jak w krótkim czasie umie poczynić ogromne
postępy w nauce angielskiego. Nic dziwnego więc, że nasza nauczycielka doceniła
jej możliwości i razem ze mną i jeszcze jedną emigrantką o imieniu Saheera
przeniosła do nowej, bardziej zaawansowanej grupy. To był dla nas ogromny awans
i wyzwanie. W starej grupie osiągnęłyśmy już wszystko, co się dało. Czas był na
następny skok w nieznane!
Nam, nowym zdawało się jednak, iż nigdy nie
dorównamy umiejętnościom i zasobowi słownictwa kolegów i koleżanek z następnej
grupy. Każdy wyrażał się tam z ogromną swobodą i pewnością, a my biedne,
przerażone ich mądrością siedziałyśmy zacukane, słowa nie umiejąc z siebie
wydobyć. Najchętniej wszystkie wróciłybyśmy natychmiast do poprzedniej grupy.
Zdawałyśmy sobie jednak sprawę, że to niemożliwe. Rozumiałyśmy przecież, iż nie wolno cofać się, ale docenić to i cieszyć
się a nie bać, iż ktoś mądrze i odpowiedzialnie popchnął nas do lotu. Dlatego
mnie i Saheerze po kilku dniach minął ten przytłaczający stan oszołomienia,
lęku i niewiary w siebie. Niestety, Maneka zamknęła się w sobie i nie potrafiła
przemóc nieśmiałości oraz lęku przed odezwaniem się na forum klasy. W czasie
przerw śniadaniowych biegła do starych koleżanek z poprzedniej grupy i tylko
tam się uśmiechała, jak dawniej.
Kilka dni potem Maneka przestała przychodzić
do szkoły. Martwiłyśmy się o jej stan, bo była już w siódmym miesiącu ciąży i
miała prawo kiepsko się czuć. Nie wiedziałyśmy też czy ta jej absencja nie
wynika przypadkiem z jej niechęci do nowej grupy i obaw z przeniesieniem do
niej związanych. Czas mijał. Ja i Saheera nawiązałyśmy sympatyczne znajomości
wśród koleżanek z klasy. Już nie czułyśmy się tak obco i nie na miejscu.
Wszystko rozwijało się pomyślnie. Cieszyłyśmy się, że dane nam jest poszerzać
swoją wiedzę, rozwijać zdolności i poznawać ciekawych ludzi. Tylko Maneki wciąż
nie było…
W jakiś czas potem nasza nauczycielka Gwen
otrzymała informację, że Maneka urodziła zdrowego chłopca i zaproponowała, by
specjalna delegacja z klasy poszła do jej domu z gratulacjami i prezentem od
nas wszystkich.
- Na pewno Manece
miło będzie wiedzieć, iż o niej pamiętamy i że czekamy na jej powrót! –
powiedziała a nam bardzo się ten pomysł spodobał. Zebralismy się po dwa dolary
od każdego, co starczyło na ładny bukiet i na album na fotografie.
Kilka osób, w tym Saheera i ja pojechałyśmy
do odległej dzielnicy, gdzie mieszkała Maneka. Nigdy tam jeszcze nie byłyśmy. Z
trudem znalazłyśmy jej mieszkanie. Mieściło się w piętrowym, wielorodzinnym
budynku z czerwonej cegły. Zapukałyśmy. Drzwi otworzył starszy mężczyzna w
turbanie. Kiedy onieśmieleni wydukaliśmy, z jaką sprawą przyszliśmy spojrzał na
nas z chłodnym zdziwieniem. Niechętnie wziął od nas kwiaty i album. Powiedział,
że przekaże to żonie i bez ceregieli zamknął drzwi.
I to było tyle.
Odeszliśmy jak niepyszni.
Maneka nigdy więcej nie pojawiła się w
naszej szkole. Kolejne próby kontaktu z nią
nie powiodły się. Nie wiem, czy jest szczęśliwa? Czy jakoś odnalazła się
w nowej ojczyźnie? Czy doczekała się wreszcie przyjazdu matki i sióstr? Nie
wiem. Mam tylko nadzieję, że uśmiecha się do swego synka i wspomina czasem z
sympatią naszą szkołę dla emigrantów…