Był raz sobie
kot, który jak na kota przystało lubił chadzać własnymi drogami. Natomiast
między tym chadzaniem stawał się Wielkim Śpiochem czy też Wielkim Pieszczochem.
Lubił psa zwanego Zuzią i nigdy przed nim nie zmykał, w przeciwieństwie do
innych kocich domowników, strachajłów i mięczaków. Zuzia szanowała go za to i
nigdy nie ganiała po podwórzu ani nie nosiła go w pysku, jak zwykła to czynić z
pozostałym kociarstwem. Pana kotów, Cezarego irytowało niekiedy to, że chyba jego żona Olga za dużo
kotom jeść dawała, bo myszy się im nie chciało łapać, a nawet się ich bały, o
czym można się było przekonać, gdy pewnego ranka na widok myszy w kurniku kot
Antek zwiewał aż się kurzyło! Dziwna to
była reakcja, jak na kota, lecz są pewnie rzeczy, o których się kocim i ludzkim
filozofom nie śniło a do nich właśnie należała owa niezrozumiała,
sromotna ucieczka. Być może Antek przeraził się wygórowanymi oczekiwaniami
względem niego i doznał tak wielkiej tremy w poczuciu ciążącej nad nim odpowiedzialności,
że wolał zwiać? Trudno czasem zrozumieć koty...
Pani kotów, Olga bardzo rozpieszczała
wszystkie swe koty, ale Tureckiego lubiła najbardziej za jego inteligencję,
odwagę i upór w zdobywaniu miejsca na jej kolanach oraz za sympatyczne, nieomal psie usposobienie. Szanowała kocie prawo do
tajemnego, nocnego życia uskutecznianego po wiejskich stodołach, drewutniach,
szopach i strychach. Czasem widziała, jak jej koty przemykają się po ogrodzie i biegną
do pobliskiego lasu, gdyż i tam można było zawsze coś ciekawego znaleźć. Za
ptaszkami poganiać, krety nocami śledzić, wylegiwać się na mchu czy też wspinać
po najwyższych drzewach by złapać soczystego trzmiela czy gigantyczną muchę. Życie wiejskich kotów jest zupełnie inne, niż miejskich. Chodzą gdzie chcą, robią co chcą i używają miejscowych rozkoszy, ile tylko się da!Wolne, nieulękłe, gdy trzeba dzikie, nieokiełznane a innym znów razem czułe i pieszczotliwe.
Koty Olgi niekiedy całymi nocami wraz z wszystkimi okolicznymi
kocurami obradowały na sobie tylko wiadome tematy. Rozsiadały się na żerdkach i
belkach w starym, wypełnionym sianem strychu i w tak zacisznym, pachnącym
miejscu wiodły ze sobą spory i filozoficzne dysputy. Natomiast kotki
przyglądały im się ironicznie i przyczesywały cierpliwie łapkami swe uszka,
wiedząc, że gdy czas mędrkowania minie, kocury i tak będą leżeć wiernopoddańczo u
ich stóp. Wszelkie strychowe spory i dyskusje przerywało zazwyczaj pojawienie się jakiejś
myszki, nietoperza, czy nornicy. Wtedy okazywało się, który z panów kotów jest
najszybszy i najsprytniejszy a kocie damy oceniały ich samczą atrakcyjność, obserwując ich szybkie skoki, podchody i błyskawiczne dopadanie
gryzonia. Tak, czy siak rzadko kiedy, to kocur właśnie potrafił pierwszy złapać
myszkę. Prym w ich łapaniu wiodły zawsze mniejsze od nich, ale o wiele szybsze
i cierpliwsze kocice. Potem w try miga zjadały swe ofiary, aż chrzęściły
kostki, popatrując przy tym z tryumfem na oblizujące się łakomie kocury.
Po prawie trzech
latach tak miłego oraz zgodnego pożycia w domu i obejściu Jaworów, poprzedzielanego
incydentalnymi awanturami o obsikiwanie kątów przez koty i znaczenie terenu,
czyli domowych ścian przyszła sroga zima. Było mroźno i śnieżnie, jednak to w
niczym nie przeszkadzało kotom w uczestniczeniu w kocich amorach na polach i w
stodołach. Kotki wydzierały się romantycznie całymi nocami i niestrudzenie
przyzywały swoich wiejskich amantów. Na ich zew nie mogły pozostać obojętne
trzy kocury Olgi – Antek, Czarnuszek i Turecki. Podążyły zatem w konkury,
prężąc namiętnie swe lśniące ogony i długie wąsy. A ponieważ wszystkie trzy
były wyjątkowo przystojne i wypasione, kotki patrzyły na nich łaskawym okiem i
nie skąpiły im swych wdzięków. Co jakiś czas kocury znikały na parę dni, by
pojawić się wreszcie w postaci strudzonych, lecz zaspokojonych kochanków,
czy wychudzonych i posiadających liczne rany po potyczkach z innymi kocurami
bohaterów.
Takoż było i z
Tureckim – lśniącym wiewiórkową prawie rudością pięknym kocurem, o mądrych,
przenikliwych oczach filozofa a sympatycznym usposobieniu pluszowej
przytulanki.
Jednak pod koniec
lutego Turecki wyszedł z domu przed wieczorem i nie pojawił się przez kilka
następnych tygodni. Jego pani martwiła się o niego, ale była pewna, iż któregoś
dnia znów się pojawi, jak to było zawsze w jego zwyczaju. Jednak zima minęła,
nastała słoneczna wiosna a Tureckiego nadal nie było. Czyżby coś mu się stało?
Mało to jastrzębi polujących na wszystko, co się rusza? Mało lisów, kun i
bezpańskich psów? Antek, Czarnuszek i Szarusia zajęci swoimi sprawami w ogóle
nie zauważali nieobecności krewniaka. Codziennie układali się z lubością
na kolanach swojej pani i mruczeli tam słodkie i beztroskie, kocie mruczanki.
Aż pewnego dnia
do Olgi i Cezarego przybył w odwiedziny mieszkający w sąsiednim przysiółku,
zaprzyjaźniony z nimi rzeźbiarz Anatol. I tak od słowa do słowa zgadało się o
tym, że czwarty z domowych kotów przepadł dawno temu nie wiadomo gdzie. Wtedy
Anatolowi oczy zabłysły nagle tajemniczo i uśmiechnął się do gospodarzy.
- Widziałem
waszego Tureckiego! – oznajmił tryumfująco – Wasz rudy kocur mieszka od
jakiegoś czasu w domu tego pijaczka z mojego przysiółka,Romanka.
- No co Ty
mówisz?! Tak daleko? – wykrzyknęła wstrząśnięta tą informacją Olga – To nie
może być nasz kot!
- Och, ale to na
pewno on! – klepiąc się po kolanach, zawołał Anatol – Przecież dobrze go
pamiętam. Nikt we wsi nie ma tak mocno rudego, ufnego i mądrego kota, jak Wy!
Wszystkie okoliczne dzieciaki mają tam z nim pełno radości! Pieszczą go na
okrągło a on między nimi jest jak jakiś basza! Ale najbardziej to łazi za
Romankiem!
- Ale jak on tam
zaszedł? Przez takie mrozy i śnieżyce? Przecież koty mają takie delikatne,
nieodporne na zimno łapki!– zdumiała się Olga a Cezary w duchu przyznał jej
rację.
- Tam jest w
okolicy kilka ślicznych kotek. I to do nich wszystkie kocury ciągną jak
niedźwiedzie do miodu! – zaśmiał się rzeźbiarz, który sam będąc starym, lecz
wielce przystojnym jeszcze kawalerem pewnie dobrze rozumiał te romantyczne,
cykliczne kocie amory.
- A Romanek
dobrze się nim zajmuje. Karmi go i na rękach często nosi. Kocur się w nim wprost
zakochał i na krok go nie odstępuje! – dokończył swą opowieść Anatol, wziąwszy
tęgiego łyka kwasu buraczanego, którym został poczęstowany.
Olga doświadczyła
wówczas istnego pomieszania uczuć. Z jednej strony odczuła ulgę, że jej kotek
żyje i żadna krzywda mu się w tę zimę nie stała. Jednak z drugiej strony było
jej najzwyczajniej w świecie przykro, że ulubiony kocurek zupełnie o niej zapomniał i tak łatwo zmienił obiekt
swych uczuć na mało w jej mniemaniu atrakcyjnego miejscowego pijaczka.
- Pewnie biedny
Turecki zapomniał drogi powrotnej do domu i choćby nawet chciał, to nie może
teraz wrócić – usprawiedliwiała kocurka.
Anatol i Cezary
litościwie nic nie odrzekli. Zmienili temat i zaczęli dyskutować o samochodach
terenowych, które były ich wspólną, wielką pasją. Natomiast Olga zaczęła rozmyślać
o tym, co jej należy w tej sytuacji czynić. Postanowiła koniecznie odzyskać
Tureckiego i już następnego dnia wyruszyć do sąsiedniego przysiółka po tego
kociego włóczykija.
Jak pomyślała,
tak zrobiła. Namówiła do wspólnej wyprawy Cezarego i Zuzię po czym malowniczą wstęgą polnej
drogi powędrowali wzgórzami do odległego przysiółka. Słońce grzało
niemiłosiernie. Lasy modrzewiowe zieleniły się delikatnie. A ponad ich głowami cały
czas krążyły natrętne muszki i bąki.
Wreszcie doszli
do drewnianej chatki rzeźbiarza, która sąsiadowała z domkiem Romanka. Olga, nie
tracąc czasu, bezustannie przyzywając swego kota, ruszyła na obchód stodoły
Romanka, gdzie spodziewała się znaleźć Tureckiego. Jednak nie odpowiadał na jej
wołanie. Wyszła zatem na drogę poniżej, gdzie akurat z pola powracał rzeczony
Romanek, natomiast tuż przy jego nodze, towarzysząc mu jak pies, maszerował
raźno zadowolony z zycia, rudy kocur. Olga przysłoniła dłonią oczy, bo słońce zupełnie ją
oślepiało. Przykucnęła i znowu zaczęła magiczne kicianie, tak dobrze znane jej
wszystkim czterem kotom.
- Jeśli to
rzeczywiście Turecki – myślała – to przecież pozna mnie i przyjdzie. Taką
przynajmniej mam nadzieję…
Kot usłyszał wreszcie
jej głos. Popatrzył na nią uważnie a potem podszedł niespiesznie, ocierając się
serdecznie o jej nogi i wystawiając grzbiet do głaskania. Uszczęśliwiona wzięła
go na ręce. Wtuliła twarz w jego puszyste futerko i najchętniej rozpłakałaby
się teraz z wielkiego wzruszenia. Ale oto zbliżał się życzliwie uśmiechnięty Romanek,
który widząc tulącego się do niej kota zawołał wesoło:
- Och patrzcie,
jaki to pieszczoch z tego mojego Rudolfa!
Olga szybko
otarła spocone oczy i uśmiechnęła się miło do mężczyzny, mówiąc:
- Ależ to mój
kot! Nazywa sięTurecki. Zginął mi prawie dwa miesiące temu i właśnie
dowiedziałam się od Anatola, że pan go przygarnął.
- Acha! No to ja
już wszystko rozumiem. Rudolf często mnie odwiedzał, ale ostatnio jak
przyszedł, to już został. Tej zimy umarła moja stara kotka a zostało mi po niej
sporo suchej karmy, no to miałem czym karmić Rudolfa. Wymościłem mu pudełko sianem i dobrze mu było w mojej stodole– mówił
tamten przyglądając się z czułością przytulonemu do Olgi kotu.
- Niech się pani
nie gniewa, że go Rudolfem nazwałem, ale on taki rudy, że mi to imię pasowało –
dodał jeszcze a na znak tego, że tak jest w istocie wyszeptał miękkim,
pieszczotliwym głosem – Rudolf, Rudolfek, no chodź do mnie na chwilę, chodź
Rudolf! – a Turecki, słysząc to nawoływanie wysunął się zdecydowanym ruchem z
objęć Olgi by podążyć do swego nowego opiekuna i mruczeć, ocierając się teraz z
kolei o jego nogi.
Olga poczuła
wówczas w sercu ukłucie zazdrości oraz przykrości a jednocześnie wdzięczność dla tego mężczyzny, że
tak dobrze zajął się jej kotem i nie dał mu zimą zginąć.
- No to ja już
teraz nie wiem, co mam robić – westchnęła ze smutkiem – Widzę, że kotkowi
dobrze jest z panem i wcale nie ma ochoty ze mną wracać do domu.
- Ależ proszę go
wziąć, bo ja miałbym w lecie z nim problem! – zawołał Romanek, wręczając jej
mruczącego Tureckiego - Latem idę na
długo do szpitala i nie miałby się tu kto kotem zająć. Już się o niego
martwiłem. A tak, to mu się krzywda nie stanie! – mówił, gładząc kotka po
główce i patrząc na niego tkliwie.
- No to go wezmę,
tylko mam nadzieję, że kot nie będzie miał nic przeciw temu – szepnęła Olga –
Ale bardzo, bardzo panu za opiekę nad nim dziękuję! - dodała już głośno - Proszę nas odwiedzać,
kiedy tylko będzie pan chciał. Turecki, to znaczy Rudolf na pewno się z pana
odwiedzin bardzo ucieszy! Gorąco zapraszamy do nas!
- A pewnie, że
tam do państwa wpadnę! – zawołał Romanek, machając jeszcze na pożegnanie dłonią i
patrząc z ciężkim westchnieniem w kierunku oddalającej się kobiecej sylwetki.
Cezary, który do
tej pory konwersował ze stojącym nieopodal Anatolem podszedł z machającą ogonem
Zuzią do Olgi i kota. Zuzia obwąchała uważnie Tureckiego, on ją i najwidoczniej
poznali się bez najmniejszych wątpliwości. Kocur mruczał uszczęśliwiony i
wtulał się ufnie w ramiona Olgi, która szepcząc wciąż jego imię unosiła go w
stronę oddalonego o kilka kilometrów domu.
Kilkaset metrów dalej humor kota diametralnie
się zmienił. Stał się nerwowy, niespokojny, zaczął się wyrywać. Raz po raz
oglądał się za siebie i najwidoczniej bardzo martwił go fakt, że oddalają się
od chatki jego przyjaciela Romanka. Na nic zdały się uspokajające szepty
Olgi, na nic jej pieszczoty i głaskania. A kiedy jeszcze pracujące na polu
dzieci zaczęły go przyzywać imieniem Rudolf, to jakby tygrys w niego wstąpił.
Podrapał swą panią do krwi w wielu miejscach a nawet z całej siły ugryzł. Niczym
piskorz wił się w jej ramionach i wczepiał pazury w skórę i ubranie. A ona
płacząc, uparcie niosła go dalej, marząc o tym, by ta droga powrotna skończyła
się jak najszybciej.
W pewnym momencie
jednak nie była już go w stanie utrzymać. Poddała się. Zgnębiona postawiła Tureckiego na
poboczu drogi i powiedziała:
- Wygrałeś kocie!
Nie chcesz ze mną iść, to trudno. Wracaj do Romanka!
Ale postawiony na
twardym gruncie kot stał się nagle niezdecydowany. Spoglądał to na nią, to na
pozostawiony w tyle przysiółek i sam już nie wiedział co począć. Chwilę to
trwało, aż wreszcie uspokoił się i podszedł do Olgi, znów patrząc ufnie w jej
oczy. Zrozumiawszy, że widać kot podjął jakąś decyzję ponownie wzięła go na
ręce i powędrowała polną drogą w palącym, kwietniowym słońcu. Po kolejnym
kilometrze takiej wędrówki w kota znowu jakby diabeł wstąpił. Niestety,
powtórzyła się poprzednia szarpanina i drapanie. Z policzka Olgi płynęła krew,
z oczu łzy, z nosa smarki a z całego ciała pot. Kot był niezmordowany w swej szaleńczej
szamotaninie. Na szczęście właśnie mijali dom sąsiadki, więc Cezary pobiegł tam
i przyniósł zaraz płócienny worek, do którego oboje z Olgą wpakowali
zwariowanego kota i w ten sposób już bez przeszkód donieśli go do domu.
W domu Turecki
został wypuszczony z worka dopiero w kuchni. Chodziło o to, by natychmiast
dostrzegł znajome, ulubione kąty, miseczki z jedzeniem i mlekiem oraz
wylegujących się na krzesłach kocich krewniaków. Lekko ogłupiały przebywaniem w
worku kot rozejrzał się uważnie po pomieszczeniu a potem jak gdyby nigdy nic
podszedł do miseczki z mlekiem i wychłeptał całą jej zawartość. Następnie wskoczył
na parapet, gdzie usiadł na ulubionym, znajomym kocyku i zajął się toaletą
swego nieco zmierzwionego futerka.
W tym czasie Olga
przemywała swe liczne, zadane przez Tureckiego rany, wodą utlenioną. Potem
wykończona i spragniona wypiła litr wody i padła na fotel by wreszcie odpocząć po tej morderczej wędrówce. Czarny kot natychmiast skorzystał z okazji i wszedł na jej kolana, zwijając
się tam w rozkosznie rozmruczany kłębek. Turecki rad by także spocząć na ciepłych
kolanach, ale widząc, że miejsce jest już zajęte prychnął oburzony na Czarnusia
i odszedł na drugi fotel, gdzie zapadł w długi, błogi sen…Czy śniły mu się
wszystkie dzisiejsze, szaleńcze przejścia? Czy może we śnie coś postanowił?
Wieczorem, gdy Olga zajęta była zamykaniem
kur w kurnikach nagle zauważyła, że Zuzia biegnie za czymś w kierunku płotu. Wydało
jej się, że tuż przed Zuzią mignęła ruda sylwetka kota. I rzeczywiście! To Turecki
przeskoczył przez płot i przeszedłszy przez przyległy doń ogródek, nie oglądając się za
siebie podążył zdecydowanie polną drogą w kierunku sąsiedniego przysiółka. Olga
podbiegła do płotu i zakiciała kilkakrotnie. Serce biło jej jak oszalałe a w
oczach pojawiły się nieposłuszne łzy. Kot jednak nie obejrzał się nawet. Biegł przed siebie a jego złociste futerko lśniło w oddali jak błędny ognik. Wreszcie
drobna, ruda sylwetka Tureckiego zniknęła jej z oczu gdzieś za linią pobliskiego
wzgórza. Ostatnie promienie zachodzącego słońca oświetlały zupełnie pustą drogę
a Olga długo jeszcze stała przy płocie rozmyślając o swoim niewiernym kocie, który
odszedł w wiadomym kierunku. A czy wróci? Czas pokaże…