Strony

środa, 27 marca 2013

Zimowo i przedświątecznie



              Drodzy czytelnicy!
   Jeśli polubiliście opowieści o przygodach mojej pajęczycy, to nie martwcie się, mam zamiar jeszcze nie raz męczyć Was pajęczymi historiami. Dzisiaj jednak chciałabym na kilka dni pożegnać się z Wami przedświątecznie i życzyć na te nadchodzące święta Wielkiej Nocy wszystkiego najlepszego - a przede wszystkim dobrego humoru, odpoczynku w gronie rodzinnym i spokoju ducha!:-))


  Parę dni temu ten blog otrzymał śliczne wyróżnienie od Pantery, za które raz jeszcze serdecznie dziękuję. Postanowiłam właśnie dzisiaj udzielić odpowiedzi na jej ciekawe pytania:

  1. Przyjmując brak ograniczeń terenowo-finansowych, jakie zwierzę chciałabyś mieć w domu i dlaczego?
W stajni przy domu chciałabym mieć konia i wreszcie nauczyć się jeździć konno. Cudownie byłoby mknąć nim po tutejszych drogach i bezdrożach…

  1. Najpiękniejszym imieniem jest dla Ciebie...
Najpiękniejszym imieniem od zawsze było dla mnie imię Anna. Wzięło się to z ogromnej sympatii do Ani z Zielonego Wzgórza, którą żywiłam w dzieciństwie i nie przestałam żywić do dzisiaj…

  1. Miejsce, w którym chciałabyś zamieszkać na stale.
Wciąż jeszcze nie jestem do końca tego pewna. Chciałabym odpowiedzieć – tu, gdzie jestem teraz, ale wciąż jeszcze kołacze mi się po sercu Australia…

  1. Gdybyś wygrała w totolotka milion złotych...
Zafundowałabym całej rodzinie podróż do Australii. Kupiłabym tam duży dom i pół roku spędzalibyśmy tam a pół tutaj!


  1. Gdybyś miała nieograniczoną władzę...
To zaraz bym się jej zrzekła. Władza demoralizuje i skrzywia najlepsze nawet charaktery. A poza tym po prostu nie lubię rządzić!

  1. Najprzystojniejszym aktorem jest według Ciebie...
Myślę, myślę…Może ten australijski przystojniak Hugh Jackman? Bardzo seksownie wyglądał w filmie „Australia”…

  1. Chciałabyś wyglądać jak...
Bocian! Latałabym sobie wolna i swobodna po świecie a na wiosnę wracałabym do swego ukochanego gniazda!


  1. Chciałabyś, aby Twoim przyjacielem został... i dlaczego?
Prawie każdy napotkany człowiek! Wiem, wiem to naiwne, ale co poradzę, jeśli wzorem Pollyanny(jednej z moich ulubionych bohaterek książkowych z dzieciństwa) tak uwielbiam doszukiwać się w każdym dobra i wrażliwości?

  9. Dlaczego zaczęłaś pisać bloga?
Żeby poznać ciekawych, wrażliwych ludzi oraz by mieć kopa do pisania. Bez takiego kopa popadam w rozleniwienie i tylko kontempluję otaczającą mnie rzeczywistość, zamiast ją opisywać.

10. Twoje życiowe credo to...
Ciesz się każdym dniem i doceniaj go tak, jakby to miał być Twój ostatni dzień. A jak zapominam o tym credo i mina mi rzednie albo wpadam w nurt starych smutków, to zaraz patrzę na moją Zuzię i uśmiecham się na widok mojego wesołego psa. Jeśli dla niej zwykły spacer jest powodem do najwyższego szczęścia, to dlaczego i dla mnie nie miałby on nim być? Popatrzcie zresztą, jaka radość z niej bucha i uśmiechnijcie się, tak jak ja teraz...



   Wszystkie znaki na niebie i ziemi mówią, że będą to białe święta, ale nie martwmy się tym. Wiosnę juz od dawna mamy w sercach i niech nam tam ona już na dobre króluje. Podobno od przyszłego tygodnia ma sie zacząć prawdziwe ocieplenie. Tak więc z dnia na dzień będziemy obserwować to, za czym tak teraz tęsknimy - wschodzącą zieleń, kiełkujące kwiatuszki, motyle i świergotliwe, radosne ptaszki.

"...To wszystko przyjdzie o swej porze
To wszystko Cię zaskoczy
A wtedy pojmiesz, ze znów możesz
Otworzyć ze snu oczy..."

   Wiadomość z ostatniej chwili! Moja biała, kaleka kurka zniosła wczoraj swoje pierwsze jajko! Mam nadzieję, że to dobry prognostyk dla niej i dla niedawno rozpoczętej wiosny. Życie trwa, życie się odradza i przezwycięża zimowe smutki, choroby i niepokoje!

   Ponieważ jednak na dworze nadal jest zimowo postanowiłam pokazać Wam tu dzisiaj kilka ostatnich tej wiosny, zimowych zdjęć zrobionych w ubiegły weekend na Pogórzu Dynowskim i nad Sanem. Słońce świeciło niesamowicie mocno a śnieg z zapałem odbijał jego blaski, tworząc wspaniałe, dziewicze przestrzenie. Jeśli i w święta będzie równie magicznie, to niczego więcej mi do szczęścia nie potrzeba! Popatrzcie proszę sami!



Wesołych  Świąt!:-))












wtorek, 26 marca 2013

Okiem pajęczycy, cz.4 - "Na wsi"



   
   Mknęłam przed siebie w zawrotnym tempie unoszona w warkotliwym, ogromnym pojeździe swego nowego przyjaciela – pana ze wsi. Z radością wysunęłam się z jego teczki i wlazłam na okno, by z ciekawością obserwować widoki. Kiedy tylko opuściliśmy rozdźwięczane klaksonami, warkotami i zgrzytami miasto wyjechaliśmy na prostą, porośniętą z obu stron wielkimi drzewami jasną drogę. Rozglądałam się z przyjemnością dookoła, słuchając razem z kierowcą miłej muzyczki nadawanej właśnie z migotliwego radyjka samochodowego. Mężczyzna odprężony i zadowolony podśpiewywał sobie coś pogodnie pod nosem. Ja, jako że śpiewać nie umiem słuchałam tylko jego nucenia, ciesząc się wspólną, radosną podróżą.

   Po mniej więcej pół godzinie krajobraz się zmienił i zaczęliśmy zawiłymi serpentynami wjeżdżać w teren górzysty. Zaparło mi dech ze zdumienia! Nie wiedziałam, że świat jest tak wielki i urozmaicony! Spoglądałam w dół i widziane tam przepaści przyprawiały mnie o ścisk żołądka. Gwałtownie zachciało mi się pić i żałowałam, że w pojeździe nie ma ani kropli wody. Postanowiłam przespać to pragnienie i zwinęłam się w kłębek na tylnym siedzeniu, wciskając się tam w maleńką dziurkę.
   I tak pół śpiąc, pół czuwając słuchałam rozmowy telefonicznej mego kierowcy, którą prowadził wspinając się swoim autkiem coraz wyżej i wyżej.

- Słuchaj,wszystko załatwiłem i wracam już do domu. Co mam kupić? – zapytał, obserwując z zachwytem bociana kołującego nad polami.
- Tak, tak owies to wiem. A co dla nas? Chleb? Dobrze, kupię!
- A Ty wiesz Zosiu, że już bociany przyleciały? No to chyba nareszcie wiosna przyszła i zagości u nas na dobre! – zaśmiał się a potem cmoknął w słuchawkę i skończywszy rozmowę znowu zaczął sobie coś nucić.

   Obudziło mnie na dobre gwałtowne zatrzymanie się samochodu pod jakimś szarym budynkiem w miasteczku, gdzie podążył zaraz mój kierowca, aby wyjść stamtąd po chwili z wielkim worem, taszczonym z wysiłkiem na plecach. Władował ów wór z tyłu pojazdu i zamierzał znowu ruszyć w dal, gdy wtem ktoś go zawołał. Na ławce, z boku sklepu siedziało dwóch podejrzanie wyglądających mężczyzn. Obaj mieli brudne, pochlapane farbą ubrania oraz dziwnie szkliste spojrzenia.

- Panie, a podejdź pan ino do nas! – wychrypiał wyższy z nich, cechujący się ponadto wyjątkowo długim, czerwonym nosem osobnik. A drugi, niski i gruby zarechotał rubasznie i dał tęgiego kuksańca tamtemu.

   Ciekawa rozwoju wydarzeń, szybko wskoczyłam za kołnierz memu przyjacielowi i już po chwili podróżowałam wygodnie w kierunku ławki.  On szedł z wyraźnym ociąganiem i nie dziwiłam mu się wcale, gdyż tamci nie wzbudzali zaufania ani na jotę.

- A co to już pan znajomych nie poznaje?! – zawołał ten wysoki i chwiejąc się na nogach wstał, by podać na powitanie dłoń nadchodzącemu mężczyźnie.
- A rzeczywiście nie poznałem – tłumaczył się wyraźnie niechętny temu spotkaniu człowiek  – Śpieszę się do domu i dlatego nie zwróciłem na panów uwagi.
- A z wylewek w domu zadowolony? – zabełkotał grubas, śliniąc się przy tym obrzydliwie.
- Bardzośmy się przecież starali dobrze robotę zrobić! A litra pan na koniec nie postawił! A wiecha przecież musi być! – beknął wyższy z wyrzutem i znowu siadł na ławce.

   Spojrzałam na minę mego przyjaciela. Widać było, że mnóstwo uczuć w nim walczy i bardzo chciałby powiedzieć coś ostro, ale z wrodzonego poczucia taktu milczał. Pogłaskałabym go za uchem, ale by się pewnie jeszcze bardziej zdenerwował. Ludzie czasami dziwnie reagują na mój dotyk!

- Dwa tygodnie spędziliśmy u państwa, to by się i popitka jakaś należała! A w ogóle, to my tam do pana dzisiaj przyjedziemy i się razem napijemy. Dobrze będzie? – nalegał znowu grubas i znowu dał kuksańca tamtemu.

- Panie Waldku, w domu to żona by była niezadowolona. Najlepiej jak teraz coś panom postawię. Tylko nie wiem, czy w tym sklepie mają – wykrztusił w końcu nagabywany mężczyzna i widać było, że robi wszystko by tylko odczepić się od tych typków.

   Aż mi się go zrobiło żal. Przecież jeszcze parę minut temu był taki wesoły i beztroski. A teraz biedak oddychał ciężko i pewnie żałował, że tu w ogóle po ten worek zajeżdżał. Kłapnęłam gniewnie szczękami.  Chętnie dziabnęłabym tamtych dwóch, to by pożałowali, że przyzwoitego człowieka tak męczą!

- To co kupić? – zapytał jeszcze na odchodnym
- Jak to co? Czystą! – jak jeden mąż zawołali tamci radośnie i znowu beztrosko beknęli.

  Mężczyzna wstąpił do sklepu spożywczego. Nabył upragnioną butelczynę i podał tym dwóm, żegnając się z nimi serdecznie.
- Ale, ale! – ryknął grubas – Musi się pan z nami chociaż po kusztyczku napić! No chyba, że gardzi pan naszym towarzystwem!
- No dobra, wypiję jednego i jadę, bo się tam żona o mnie martwi! – jęknął mój przyjaciel i bez najmniejszego entuzjazmu opróżnił przechodni kieliszek. Potem pośpiesznie opuścił pijaków a ja oddychałam głęboko, chcąc nabrać w płuca świeżego powietrza po tym straszliwym odorze, jaki roztaczali wokół siebie tamci dwaj z ławki.


   Po kilkunastu minutach podjechaliśmy pod bramę jakiegoś białego domku. Wybiegła stamtąd jasnowłosa, mała kobietka i wielki, biały, owłosiony stwór, który piszczał i skakał z radości na widok czekającego na wjazd samochodu. Kobieta szybko otworzyła bramę i znaleźliśmy się na podwórzu. Potem przytuliła się do mężczyzny i chciała dać mu buziaka, gdy wtem odsunęła się od niego gwałtownie, pytając z rozdrażnieniem:
- A co to? Śmierdzisz alkoholem!
- Zaraz Ci wszystko opowiem Zosiu! Nie denerwuj się! Wyobraź sobie, że ten Waldek i jego koleżka, ci sami, co jesienią robili nam betonowe wylewki i tak je spartaczyli zaczepili mnie teraz w miasteczku. Nie mogłem się od nich odczepić i zmusili mnie, bym wypił kieliszek! – mówił zirytowany mężczyzna i przepraszająco tulił do siebie kobietę.

   W tym czasie ja patrzyłam z lękiem na podskakujące do rąk mego kierowcy podejrzane stworzenie i czekałam na chwilę, bym wreszcie mogła być bezpiecznie przeniesiona w teczce do jakiegoś zacisznego pomieszczenia. Ale na razie mężczyźnie nie śpieszyło się zanadto, by wchodzić do domu. Poszedł z przytuloną do niego kobietą na obchód ogrodu. Coś tam do siebie szeptali, nie bardzo wiem, o czym. Potem razem wytaszczyli wór z samochodu. Teczkę natomiast położono na drewnianej skrzyni z okrągłym otworem, do którego zaraz wbiegł owłosiony, biały zwierz i wyniósł sobie stamtąd śmierdzącą kość. W czasie, gdy ta paskuda zajęła się radosnym obgryzaniem swego smakołyku ja wyszłam z teczki i zajęłam się obserwacją obejścia.

   Spodobało mi się, że było tu zielono. Dokoła unosiło się tyle zapachów, że nie byłam w stanie rozróżnić, co to?! Słońce świeciło jednak trochę za mocno, jak dla mnie. Łaknęłam cienia i bezpiecznego zacisza. Rozglądałam się wokół, chcąc znaleźć coś dogodnego dla siebie. Całe podwórze porastała delikatna, świeża trawka. Gdzieniegdzie leżały na niej podejrzanie wyglądające, gliniaste grudki, nad którymi unosiły się roje muszek. Na ten widok westchnęłam z zachwytem, ale i z przerażeniem! Jak widać jedzenia mi tu nie zabraknie, lecz będę miała łapki, a raczej szczęki pełne roboty! Mnóstwo tu też było świergotliwych, szybkich jak błyskawice, żółto-szarych ptaszków, które mogą być dla mnie w przyszłości dużym problemem. Ale nie będę się ich bać na zapas! Poza tym mnie się nigdzie nie spieszyło. Mogłam schować się sprytnie w ziemi czy pod kamyczkiem i poczekać cierpliwie na swój posiłek.

   Na ławce nieopodal wylegiwała się para rudych zwierząt, które znane mi były z ruchomych obrazków, oglądanych czasami przez Luizę. Były to koty, na które Luiza miała alergię, ale o których posiadaniu zawsze marzyła. Hm, niedobrze! Koty, z tego, co wiem, to świetni łowcy. Będę musiała na nie szczególnie uważać!

   Byłam ciekawa, co jeszcze tu znajdę, więc ostrożnie, by nie zwracać na siebie uwagi białego, sierściuchowatego stwora zeszłam z budy i podążyłam w stronę otwartych drzwi dziwnego przybytku, z którego dochodziły nieznane mi hałasy i wonie. Już na progu przeraziłam się strasznie! Wewnątrz było pełno kolorowych, pierzastych stworzeń, wydzierających się na całe gardło i biegających po całym pomieszczeniu beż żadnego ładu i składu. Właśnie jeden z nich, ten największy, z jaskrawym grzebieniem na głowie łypnął na mnie czerwonym okiem i skoczył w moją stronę, by pożreć mnie na obiad! O nie, mój grzebieniasty panie! Nie uda Ci się to tak łatwo! Schowałam się błyskawicznie między deskami w podłodze i tam przeczekałam spokojnie parę chwil, póki drapieżca nie zapomniał o mnie.

  Korzystając z tego, że wszystkie pierzaste pobiegły do ogrodu, gdzie kobieta sypała im ziarno na ziemię, przeszłam ostrożnie, bokiem w stronę korytka z wodą. Koniecznie musiałam się napić, bo całkiem zaschło mi już w pyszczku. Z rozkoszą nabrałam parę łyków i poszłam do sąsiedniego pomieszczenia, wysłanego mięciutkim sianem i pachnącego prawie tak, jak mężczyzna, z którym tu przybyłam. Wspięłam się po ścianie, aby dotrzeć do pułapu, gdzie tkwiły belki, dające dużo kuszącego cienia i okazji do odpoczynku. Niestety, wspaniałe miejsce było już zajęte! Inna, sprytna pajęczyca gospodarzyła się tam wraz ze swymi dziećmi. Wszędzie rozpięte były jej stare, przykurzone sieci, w których tkwiły ćmy, motyle, muchy i osy. Wprost cudownie zaopatrzona spiżarnia! Nie dla mnie, niestety, gdyż na mój widok tutejsza, ogromna pajęczyca zasyczała ostrzegawczo i łypnęła straszliwym okiem, groźnie ruszając potężnymi szczękami.

  Zmuszona byłam uciekać także i stamtąd. Trochę już byłam zmęczona tą nieustanną bieganiną, więc z ulgą powitałam wejście gospodyni, która wprowadziła do środka dwa łaciate, meczące stworzenia. Podczas gdy ona wsypywała im ziarna do żłobu, ja wślizgnęłam się do kieszonki jej fartuszka w kropki i spokojnie czekałam na następną przeprowadzkę.

  Kobieta wyszła na zewnątrz, otarła spocone czoło i powiedziała do siedzącego na ławce, po drzewem mężczyzny:
- Ładny owies kupiłeś. Dorodny! Kozy i kury będą mieć z niego pociechę – usiadła przy nim i opierając czoło o jego ramię dodała - Piękną pogodę mamy dzisiaj, prawda? Aż za gorąco, chociaż to dopiero początek wiosny. Napijesz się wody Grzesiu?
- No pewnie, że się napiję Zosieńko! Muszę koniecznie przepłukać gardło. Zmyć z siebie ohydny smak wódki i miejski kurz a przede wszystkim zapomnieć o całym tym zwariowanym świecie! – odrzekł mężczyzna, uśmiechając się do żony i zaciągając się z lubością zapachem kurnika, koziarni, łąki i ogrodu.
- Ale zjadłbym też coś, bo mi już kiszki marsza grają! – dodał przeciągając się z rozkoszą.
- A chleb kupiłeś? – przypomniało się Zosi.
- A niech to kaczka kopnie! Zapomniałem zajść po niego w gieesie  -  wyznał ze wstydem –   Ale to wszystko przez tego Waldka! Głowę mi nazawracał i takie tego efekty!
- Łaskawie wybaczam – uśmiechnęła się ona - Bez chleba się jakoś do jutra obejdziemy a na dzisiaj ugotowałam pierogów z kaszą gryczaną. Zaraz przyniosę, to zjemy na dworze!

   Zosia cmoknęła męża w policzek i poszła do domu a ja, gdy tylko miałam okazję wyszłam z jej kieszonki i wspięłam się na kuchenną szafkę. Rozejrzałam się uważnie i z radością spostrzegłam kilka apetycznych much, maszerujących beztrosko po suficie. Pod lampą wisiał lep na muchy, ale te sprytne owady omijały go skrzętnie.

 - UfF! Czeka mnie tu mnóstwo roboty! Najwyższa pora bym pomogła gospodarzom tego domu uporać się z muszą plagą! Widzę, że będę musiała zostać tu na dłużej! – westchnęłam z zadowoleniem, po czym schowałam się za szafką, z radością odkrywszy, że jest tu spokojnie, chłodno i ciemno. Tam zapadłam w długą, błogą drzemkę i śniły mi się bezkresne pola pełne kwiatów, pszczół i motyli. A ja tam byłam królową…

poniedziałek, 25 marca 2013

Okiem pajęczycy, cz.3 - "W biurze"




     Pani Wiśniewska wbiegła szybko po schodach na piętro i gwałtownie otworzyła drzwi jakiegoś pokoju.
- Dziewczyny! Nie uwierzycie, co mi się przytrafiło! – zawołała od progu, a potem usiadła z głośnym westchnieniem na krześle, wyrywając mnie natychmiast z błogiej drzemki. Wspięłam się na skraj jej płaszcza i rozejrzałam uważnie po nowym miejscu. Poza kilkoma osobniczkami płci żeńskiej pokój wypełniały szafy, zawalone stosami papierzysk biurka oraz regały pełne segregatorów. Przy zasłoniętym żaluzjami oknie stały dwie wielkie paprotki, które spodobały mi się, zatem postanowiłam odwiedzić je w pierwszej kolejności. Jednak, gdy tylko zaczęłam przemieszczać się po udzie pani Wiśniewskiej, ta wstała raptownie i zaczęła wykładać na swe biurko wszystkie umieszczone w kieszeniach przedmioty. Widząc to szybko wbiegłam za kołnierz jej płaszcza i stamtąd obserwowałam dalsze poczynania tej nieprzewidywalnej kobiety.

- Wyobraźcie sobie, że jakiś obleśny facet chciał mnie okraść w tramwaju! – żaliła się a jej zaciekawione koleżanki podbiegły do niej z wyrazami współczucia i troski.
- Daj Ulka, pomogę Ci zdjąć płaszcz, bo cała jesteś roztrzęsiona – rzekła sympatycznie wyglądająca, gruba blondynka.
- A ja zrobię ci zaraz kawy. Jaką chcesz – rozpuszczalną czy sypaną? – zapytała druga, włączając elektryczny czajnik.

- Dobrze Joasiu, zrób mi mocnej, sypanej kawy, bo rzeczywiście ledwo żyję po tym okropnym wydarzeniu! – sapnęła zwana Ulką pani Wiśniewska a potem opowiedziała swym koleżankom niedawne, tramwajowe perypetie. Na początku słuchałam ich z ciekawością, czekając na opis mego bohaterskiego wyczynu. Jednak kobieta zupełnie pominęła mój, jakże ważny w całym wydarzeniu udział, więc obrażona postanowiłam przenieść się w jakieś ciekawsze niż kołnierz jej płaszcza miejsce. Zadanie miałam ułatwione, albowiem blondynka powiesiła płaszcz na stojącym w rogu pokoju wieszaku. Stamtąd szybko i bezszelestnie weszłam na umiejscowioną obok szafę. Na niej z rozkoszą i radością znalazłam mile pachnący kłąb kurzu i kilka starych, muszych trucheł. Ponieważ byłam już głodna (zawsze tak reaguję na nerwowe sytuacje) schrupałam z rozkoszą owe suche smakołyki, przyglądając się kątem oka rozgrywającym się w pokoju wydarzeniom.

   Na razie działo się niewiele. Wszystkie kobiety – a naliczyłam ich razem pięć - piły kawę, opowiadały sobie o swoich mężach, dzieciach i obejrzanych wczoraj serialach. Niektóre poprawiały makijaż. Niektóre gadały przez telefony komórkowe. 
   Punktualnie o godzinie dziewiątej skończyła się sielankowa, leniwa atmosfera. Do biura zaczęli napływać wciąż nowi i nowi interesanci. Drzwi co i rusz otwierały się i zamykały a ja, oczywiście, zaczęłam z tego powodu odczuwać pewien dyskomfort. Zaczęłam bowiem przed chwilą rozpinać już niezwykle piękną sieć między szafą a wieszakiem a każdy powiew powietrza niebezpiecznie ja nadwyrężał, grożąc pęknięciem tej delikatnej konstrukcji.
   Kobiety też były chyba zmęczone tymi bezustannymi odwiedzinami, gdyż około jedenastej zamknęły drzwi na klucz i zabrały się za zasłużoną przerwę śniadaniową. Powyciągały ze swych toreb pachnące kanapki, sałatki, batoniki, herbatniki i jabłka i wkrótce potem pokój wypełniły ich chrupania, szeleszczenia, mlaskania, siorbania i nieustanne chichoty. Tylko pani Wiśniewska nic nie jadła ponieważ, jak wyznała, nie ma apetytu a poza tym postanowiła od dzisiaj przejść na dietę.

- Ty, na dietę? – zdziwiła się blondynka – przecież masz świetną figurę! Chętnie bym się z Tobą zamieniła! – dodała przypochlebnie.
- No właśnie! Matka siedemnastoletniej córki a sama wygląda jak nastolatka! – zawołała natychmiast brunetka, spoglądając przymilnie na mamę Luizy.

   Ja tam na żadną dietę nie zamierzałam przechodzić! Miałam chęć na nieco świeżego mięska, więc podążyłam w kierunku paprotek, gdyż tam zawsze można znaleźć jakieś muszki i robaczki.

   Po przerwie śniadaniowej pani Wiśniewska, którą niektóre z obecnych zwały również panią kierowniczką, lub szefową wzięła pod pachę ciężki segregator i poszła na jakąś ważną naradę. A ponieważ żaden petent nie spieszył się na razie z wejściem do biura, pozostałe kobiety rozluźnione, odwróciwszy się ku sobie usiadły swobodnie i zaczęły jakże miłą, przyjacielską rozmowę!

- Ależ się ostatnio postarzała ta nasza szefowa! – rzekła gruba blondynka, pogryzając z zadowoleniem tabliczkę ciemnej czekolady.
- Już dawno miałam jej to mówić – dodała rudowłosa, chuda jak patyk dziewczyna spod okna – I dobrze, że się chce brać wreszcie za odchudzanie, bo na te jej grube biodra to już żadne wysokie obcasy nie pomogą! – zaśmiała się złośliwie.
- Myślisz, że uda jej się schudnąć? Marne szanse! Przecież nasza Ulka w ogóle nie ma silnej woli – prychnęła szatynka i pociągnęła wielki łyk napoju gazowanego, od którego natychmiast dostała czkawki.

  Wówczas drzwi otworzyły się i wszedł jakiś spłoszony, więcej niz skromnie odziany klient. Przywitał się grzecznie, podszedł do lady i wyłożył na nią stos dokumentów, prosząc o szybkie załatwienie swej sprawy.
Brunetka zerknęła na niego niechętnie. Potem skrupulatnie przejrzała jego papiery a następnie z niezrozumiałą dla mnie satysfakcją wyjaśniła temu panu, że brakuje mu jakiegoś niezbędnego zaświadczenia i mężczyzna będzie musiał wobec tego pofatygować się jeszcze raz do ich biura.

- Ale ja muszę koniecznie dzisiaj to załatwić! – zawołał zrozpaczony mężczyzna – A po to zaświadczenie musiałbym jechać aż do Warszawy! Bardzo proszę, aby panie poszły mi dzisiaj wyjątkowo na rękę! Ja to zaświadczenie dowiozę w przyszłym tygodniu, ale dzisiaj nie mogę! – mówił błagalnym głosem i wpatrywał się prosząco w oczy zgromadzonych w pokoju kobiet.

- Ależ my mamy określone procedury, proszę pana i nawet gdybyśmy bardzo chciały, to nic nie możemy w tej sytuacji zrobić – odrzekła surowo blondynka, spoglądając wyniośle na natrętnego petenta

- Moje drogie panie! Jadę dzisiaj do siebie na wieś. Mam tam kozy i piękne, ekologicznie chowane kury! W przyszłym tygodniu przywiozę paniom na spróbowanie kozich oscypków i jajek! A dzisiaj, jeśli mogę, chciałbym dać taki oto skromny prezent…- mówił pospiesznie mężczyzna, wyciągając z teczki ogromną bombonierę.

   Blondynka zerknęła wyczekująco na brunetkę. Tamta spojrzała porozumiewawczo na rudą a ruda na szatynkę. Potem, bez zbędnych już ceregieli brunetka wzięła skwapliwie ofiarowywany przez interesanta podarunek, a chowając go pod ladą rzekła o wiele życzliwszym, niż przed chwilą tonem:

- No to napisze pan dzisiaj nam tylko oświadczenie, podpisze je czytelnie i spróbujemy wyjątkowo załatwić te sprawę dla pana.
- A tak z ciekawości, to jak tam panu się na wsi żyje? – zapytała uprzejmie ruda, zbliżając się do lady i spoglądając taksująco na jego znoszony płaszcz i ogorzałą od słońca twarz.

- Ciężko! Roboty moc! Wydatków pełno a pieniędzy na wszystko mało! – odparł petent poważnym tonem, ale zaraz, jakby sobie o czymś przypomniawszy dodał z uśmiechem – Ale powietrze tam czyste, ptaszki od rana śpiewają, sarenki pod dom podchodzą i wiosna już na całego! 
-Już bym się za nic nie zamienił na życie w mieście! Tam mam spokój, ciszę, las obok. Proszę mnie kiedyś odwiedzić, to zobaczycie, że biednie jest, ale swojsko! – zawołał entuzjastycznie i roześmiał się nagle – A musiałybyście widzieć panie, jak ciężko nam było z zoną na początku. Jak dużo błędów popełnialiśmy zanim się człowiek gospodarzyć trochę nauczył!

   Słuchałam tego wszystkiego z ogromną ciekawością. Już nieraz bowiem słyszałam o zaletach wsi, ale nigdy nie miałam do czynienia z kimś, kto by tak bardzo zachwalał wiejskie uroki. Na dodatek poczułam od owego jegomościa dziwny, upajający zapach, kojarzący się z czymś dawno zapomnianym, a jakże przyjemnym.
 Niewiele się namyślając podjęłam spontaniczną decyzję i opuściłam się na srebrzystej niteczce wprost do otwartej teczki mężczyzny. No, zobaczymy jak to się na wsi żyje! – postanowiłam, lokując się wygodnie na dnie i wywąchując się z lubością w zapach starej skóry z niej płynący…

niedziela, 24 marca 2013

Okiem pajęczycy, cz.2 - "W tramwaju"




    No to fru! Pani Wiśniewska nie zauważyła, oczywiście, że się sprytnie zakradłam do jej torebki. Nieraz już się dziwiłam jak mało spostrzegawczy są ludzie! Siedzą godzinami wpatrzeni w dziwaczną, migającą kolorami skrzynkę, a potem nawet nie wiedzą, co tam widzieli. Bo przecież w rogu tej skrzynki spacerowała cały czas, ponętna, błyskająca zielonymi skrzydłami muszka. A tuż za nią skradał się pan muszek, gotów do „igruszek”! Potem on na nią wykonał ochocze hyc a pani muszka otrzepała się i zerknęła na niego wyniośle, mówiąc z oburzeniem – i to ma być gra wstępna?! Potem zdegustowana zaczęła się gorliwie myć, marząc zapewne o bardziej romantycznym uwodzicielu. Jej nudziarz nie zamierzał poprzestać. Niby to zastygł w bezruchu, ale zaraz potem znowu zachciało mu się muszych amorów. Tego już było dla pani muszki za wiele. Odleciała stamtąd z pełnym irytacji bzykiem prosto w moje zawsze serdecznie otwarte sieci. Pan muszek, rzecz jasna, za nią i kolację miałam gotową. Mniam! Tyle się czasem w domach ludzkich dzieje. Tymczasem ludzie pstryk, pstryk zmieniają wciąż barwy oraz dźwięki w swym hałaśliwym pudełku i narzekają, że nuda i same powtórki!

   Ale koniec dygresji, gdyż właśnie pani Wiśniewska wsiadała do ogromnego, brzęczącego pudła, w którym ludzie z niezrozumiałą dla mnie przyjemnością przyciskali się jedno do drugiego i napierali na siebie. Hałas, tłok, kakofonia zapachów i dźwięków przyprawiały mnie o zawrót głowy. Na dodatek w pewnym momencie po całym pudle rozszedł się tak ohydny odór, że musiałam wstrzymać oddech z obawy przez zwymiotowaniem. Wreszcie odetchnęłam głęboko i zapragnęłam nade wszystko zaczerpnąć świeżego powietrza.
Ostrożnie wyjrzałam z torebki. Wydawało się, że wszystko wróciło już do normalności poza tym, że dwie dziewczynki obok zaczerwienione i zawstydzone chichotały bez umiaru, natomiast tęgi mężczyzna z drugiej strony sapał głośno, jakby zaraz miał pęknąć. Ledwie zdążyłam odetchnąć, gdy usłyszałam dziwaczny dźwięk podobny do wystrzału (wiem jak brzmią wystrzały, bo w kinie gdzie mieszkałam największą popularnością cieszyły się filmy akcji). Dziewczynki znów wybuchły śmiechem a inni podróżni zaczęli spoglądać na siebie podejrzliwie i odsuwać się gwałtownie od tęgiego osobnika. Tenże, choć udawał zupełnie niewinnego bordowy był na twarzy aż po cebulki włosów. A kiedy tylko drzwi pudła otworzyły się na następnym przystanku grubas gwałtownie przeciskając się do wyjścia opuścił towarzystwo. Ono zaś gremialnie odetchnęło z wielką ulgą. Także mnie zrobiło się lepiej i zadowolona wróciłam w swoje bezpieczne schronienie. A swoją drogą, do tej pory nie miałam pojęcia, że ludzie są tak smrodliwym gatunkiem!

Jakiś czas potem, przez niedosunięty zamek błyskawiczny torebki zerknęłam na minę mej tragarki. Chyba nie zwracała uwagi na otaczający ją odór, gwar i ścisk, bo będąc wysoką kobietą, cały czas zamyślona patrzyła ponad głowami innych osób w okno, uśmiechając się przy tym do siebie. Ciekawostka, o czym ona może myśleć w takiej chwili? Pewnie o swojej nieznośnej córeczce. Tylko, czemu jej z tego powodu wesoło?

   Niestety, nie miałam czasu aby roztrząsać dłużej tę kwestię, gdyż ktoś nagle mocno naparł na bok pani Wiśniewskiej, zgniatając na placek jej torebkę. Przestraszyłam się! Oj, niebezpiecznie się tu robi! Szybko zmieniłam położenie i ulokowałam się wygodnie na miękkim, prostokątnym przedmiocie, schowanym na dnie torebki. Było mi tu dobrze, ciepło i przytulnie. Pachniało jakimiś delikatnymi perfumami i miętą.
Nagle w moim tymczasowym schronieniu zaczęło się coś niepokojąco zmieniać. W bocznej ściance torebki pojawiła się najpierw mała a potem całkiem już szeroka szpara. A potem w tę szparę wniknęła wielka, owłosiona i ohydna jak wąż dłoń. Zaczęła gmerać szybko po dnie torebki, natrafiając tam na ów miękki przedmiot, na którym byłam bezpiecznie usadowiona. Postanowiłam czym prędzej odstraszyć intruza, używając przy tym najcięższej mojej broni – ukąszenia! Nie namyślając się wiele, dziabnęłam ową dłoń z całej siły! A pochwalę się, że ząbki mam ostre, bo wyćwiczone na wgryzaniu się w chitynowe pancerzyki prusaków, żuków a nawet koników polnych.
Bezczelna dłoń gwałtownie wycofała się z torebki a z góry dał się słyszeć czyjś bolesny jęk. Czym prędzej podążyłam w kierunku zamka błyskawicznego, by śledzić dalszy rozwój akcji.

-  Co się panu stało? – zapytała z troską w głosie pani Wiśniewska, ujrzawszy obok siebie szlochającego jak dziecko osobnika.
- Nie wiem….Coś mnie ugryzło! Ja panią do sądu podam za noszenie przy sobie agresywnych zwierząt! – wychlipał tamten, ssąc na swej dłoni maleńką rankę, którą, nie chwaląc się, jam mu uczyniła!
- Jak to mnie? Panie, co pan wygaduje? – zdumiała się pani Wiśniewska a po chwili zdumiała się jeszcze bardziej, zauważywszy, że jej torebka jest rozpruta jakimś ostrym narzędziem a na podłodze leżą wysypane z niej przedmioty.
- Złodziej, złodziej! – zakrzyknęła natychmiast i wiele się nie zastanawiając, złapała płaczącego osobnika za rękaw.
- Puszczaj mnie babo! – wrzasnął tamten i chciał zwiać, ale wówczas inni ludzie zainteresowali się tą sytuacją i zwartym kręgiem otoczyli złodzieja.
- Niczego nie ukradłem! – zawołał tamten żałośnie – Może pani sprawdzić!
- Oj, już Ciebie policja ptaszku sprawdzi! – fuknął gruby pan, który stojąc najbliżej najlepiej był w sytuacji zorientowany. I od razu chwycił nieszczęsnego złodzieja pod ramię, unieruchomiwszy go swym żelaznym uściskiem.

Jakaś dziewczyna pomagała tymczasem pozbierać pani Wiśniewskiej wszystkie jej rzeczy z ziemi. Ponieważ torebka była dziurawa i zupełnie już bezużyteczna, kobieta upychała portfel, szminki, ołówki do brwi, tusz, chusteczki higieniczne, klucze i notes w przepastnych kieszeniach swego płaszcza. Postanowiłam skorzystać z okazji i także przemieścić się w bardziej zaciszne i ciepłe miejsce. Wcisnęłam się szybciutko w zmiętą chusteczkę a miła pani włożyła mnie machinalnie do jednej z kieszeni. Rozgościłam się tam natychmiast, znajdując na dnie kawałek jakiegoś batonika i wgryzając się w niego z rozkoszą.

Wkrótce potem drzwi skrzypiącego, dzwoniącego pudła, które uwoziło tych wszystkich ludzi nie wiadomo gdzie otworzyły się i z ulgą poczułam podmuch świeżego powietrza. Tak w ogóle, to nie przepadam za przeciągami jednak wtedy czułam się na wpół uduszona tymi smrodkami kłębiącymi się w zwariowanym pudle. Zaciągnęłam się zapachem trawy, kwitnących na skwerze kwiatów i wilgotnego kurzu miejskiego. Zerknęłam jeszcze na zapłakanego człowieczka, prowadzonego w nieznanym kierunku przez dwóch mężczyzn w mundurach a potem przymknęłam oczy, ucinając sobie krótką, lecz jakże zasłużoną drzemkę.

Tymczasem pani Wiśniewska szła szybko przez siebie, stukając delikatnie obcasikami swych wiosennych pantofli. Śpieszyła się, bo dochodziła już dziewiąta a nie chciała się spóźnić. Miała dzisiaj w pracy ważny dzień. Kilka minut potem wchodziła już do swego biura…

sobota, 23 marca 2013

Okiem pajęczycy, cz.1 - "W mieszkaniu"



    
    Wy, ludzie rzadko mnie dostrzegacie. Jestem mistrzynią w snuciu niewidzialnych sieci. Tworzę pajęczyny w najciemniejszych zakątkach waszych domów, szkół i biur. Jestem wszędzie i widzę wszystko. Gdybyście mieli lepszy słuch, docierałby do was mój cichy, szyderczy chichot.
     Jestem pajęczycą i od niedawna mieszkam w pokoju pewnej dziewczyny imieniem Luiza. Wiem o niej niewiele: nosi ona apetyczne nazwisko Wiśniewska, ma lat siedemnaście, jest w miarę spokojna, małomówna. Po szkole często pisze coś w swym oprawnym w czarną skórę pamiętniku. Nie zaprasza do siebie gości (co akurat dla mnie ma kolosalne znaczenie, bowiem ponad wszystko cenię sobie spokój!

     Wszystko zmieniło się tej nocy. Zamiast spać w ciszy i ciemności, jak zwykli to czynić ludzie, Luiza wstała nagle, zapaliła światło i nie bacząc na późną porę zasiadła do biurka. Ciężko wzdychając, na przemian pisała i skreślała. Mamrotała przy tym pod nosem. Wierciła się niespokojnie. Aż wreszcie, zamiast podpisu pod swą, pożałowania godną bazgraniną umieściła sążnistego całusa.
     Myślicie pewnie, że to już koniec jej nocnych wyczynów? Otóż nie! Udała się wprawdzie do łóżka lecz po mniej więcej kwadransie przewracania się z boku na bok i kopania Bogu ducha winnej kołdry,  zerwała się jak oparzona i wyrwała z pamiętnika zapisaną dopiero co kartkę. Czy Wy coś z tego rozumiecie? Cóż, właśnie miałam do zrobienia kilka zwojów wspaniałej, supermocnej pajęczyny, mogłam więc od niechcenia nadal podpatrywać poczynania mojej nierozumnej współlokatorki.

     Luiza usiadła przed lustrem. Przy tym samym, które zwykle służy jej do porannych, upiększających rytuałów. Teraz jednak przypatrywała się sobie z odrazą a nawet pogardą.
   - Co ja robię najlepszego? Jestem brzydka, głupia i gruba. Co ja w ogóle sobie roję? Że niby po wczorajszej zabawie mam prawo o nim marzyć? - jęknęła, spoglądając niechętnie na swą bladą, piegowatą twarz.

     No cóż, przyznaję, że jak na ludzkie kanony piękna Luiza rzeczywiście nie prezentowała się nadzwyczajnie. Te jej jasne rzęsy i zadarty nos nie wyglądały zbyt ponętnie. Ale żeby zaraz brzydka?!
Tymczasem szalona owa dziewczyna pootwierała na oścież szafy i zaczęła wyciągać z nich swoje ubrania. Po pokoju fruwały wkrótce tęczowe spódnice, kwieciste bluzki, migotliwe szale. A przypominam, że był to środek nocy!
     Muszę Wam wyznać, że przyglądałam się temu z lekkim niepokojem. Jeden z szali, podrzucony zbyt wysoko, zawisł na żyrandolu, omal nie strącając przyczepionej misternie do sufitu mojej cudnej, koronkowej sieci! A przecież tak bardzo się napracowałam by ją tam umieścić..
     Luiza tymczasem, nie wybrawszy niczego wepchnęła wszystko byle jak, z powrotem do szafy. Potem powlokła się do łazienki. Naprawdę nie wiem, co ona tam tak długo robiła? Wyszła bowiem stamtąd gdy na dworze zaczęło się już rozwidniać. Włożyła na siebie czarną, workowatą sukienkę i uśmiechając się do siebie zjadliwie powiedziała: "Czarny wyszczupla!".  Potem zmrużyła oczy i z dziwną, ponurą satysfakcją w opuściła pokój, trzaskając drzwiami.

     Przez takie właśnie hałasy wyniosłam się onegdaj z sąsiedniego mieszkania. Nic mnie tak nie rozstraja, jak dźwięk sprzątania przy pomocy odkurzacza i głośnego zamykania drzwi. Muszę przyznać, że dotąd żadna z tych rzeczy nie była domeną Luizy. Czyżby teraz miało się to zmienić?
     Tymczasem z daleka usłyszałam podniesiony głos jej mamy - pani Wiśniewskiej.
   - To ty tak zamierzasz iść dzisiaj do szkoły? Przecież nawet na pogrzeb ciotki ubrana byłaś bardziej kolorowo!

     Tu przyklasnę jednakże gustowi Luizy, gdyż moim skromnym zdaniem czerń jest niezwykle twarzowa. Nie wyobrażam sobie aby mój odwłok mienił się jakimiś barwami. Ohyda! Uwielbiam antracytową głębię mych oczu...A ciemne, jak noc sieci - to dopiero świetne pułapki!

   - I zjedz coś Luiza! Pamiętasz ten program o anoreksji, który oglądałyśmy ostatnio? Rośniesz jeszcze i musisz jeść! - mama Luizy coś tam jeszcze mówiła ale już jej nie słuchałam, bo musiałam się skupić na przepięknej muszce-owocówce, która wleciała właśnie do pokoju. Tak, najwyższy już czas na śniadanie!

     Byłam właśnie w trakcie wielce pasjonującego polowania, gdy wtem otwarły się drzwi pokoju i wbiegła doń jego młoda, od niedawna niezrównoważona psychicznie właścicielka. Z irytacją przeżuwała trzymaną w jednej ręce kanapkę i popijała czarną, jak smoła kawą z błękitnego kubka.

   - Tak, rosnę, rosnę...Ale wszerz, niestety! Tłuścioch i pokraka. Kto by mnie tam zechciał? Głupia byłam, że myślałam, głupie nadzieje jakieś miałam... - Luiza gderając tak pod nosem zarzucała swą torbę na ramię i już miała wychodzić, gdy niespodziewanie zadzwonił telefon...Poleciała do niego, na łeb, na szyję, parząc się kawą i niezdarnie potykając o swe kapcie.
   - Cześć! Ach, to ty? Tak, świetnie spałam. A Ty? Myślałeś o mnie? Naprawdę?!!! - Dziewczyna z całej siły przyciskała słuchawkę do ucha. Jej blada zwykle twarz pokryła się krwistym rumieńcem. Oczy zabłysły, jak reflektory.
   - Co? Dzisiaj? No nie wiem...Nie, chyba nie jestem z nikim umówiona. Poczekaj. Sprawdzę!...
     Co też ona wygaduje? Przecież nigdy z nikim się nie umawia! Och, jak ci ludzie lubią wikłać proste sprawy...Ale co to? Znów zbliżyła usta do słuchawki i niby to obojętnym tonem rzekła: -
    -Dobrze. Ostatecznie możemy się spotkać dziś o piątej. Będę miała akurat trochę wolnego czasu...

     Skąd ona bierze te teksty? Pewnie naoglądała się tych dziwacznych, ruchomych obrazków zwanych filmami. Wiem, co mówię! Przecież w zeszłym roku mieszkałam na zepsutej lampie w sali kinowej!

   - Luiza, spóźnisz się! Wychodź wreszcie! - popędzała tymczasem jej mama.
   - To na razie! Muszę kończyć! Cześć! - wychrypiała pośpiesznie do telefonu dziewczyna a potem otworzyła z impetem drzwi. Na progu stała jej rodzicielka i przyglądała się córce ze zdziwioną miną.
   - A cóż ty masz takie rumieńce, dziecko? Zdawało mi się, że z kimś rozmawiałaś?
   - Aaaa...To Kaśka! Czeka na mnie za rogiem. Muszę lecieć! - skłamała gładko a potem, ni stąd ni zowąd cmoknęła mamę w policzek. Następnie, jakby o czymś sobie nagle przypomniawszy, okręciła się na pięcie i zdecydowanym ruchem otworzyła szafę. Jak było do przewidzenia, wysypało się zeń ochoczo nieszczęsne kłębowisko kolorowych ubrań.
   - A co to znowu ma być? Kto to posprząta? - pani Wiśniewska za głowę się aż złapała.
   - Nie bój się mamuś! Jak wrócę ze szkoły wszyściuteńko ślicznie poskładam i pochowam. Poodkurzam też wreszcie, bo najwyższa chyba już na to pora. Tylko teraz muszę znaleźć jedną, bardzo potrzebną mi rzecz! - trajkotała Luiza gorączkowo gmerając w owym imponującym stosie. Wreszcie spojrzała na żyrandol i gwałtownie ściągnęła z niego tęczowy szal. Okręciła nim szyję a on zamigotał, jak skrzydła rajskiego motyla. Potem wybiegła z domu, pozostawiając z całym tym bałaganem, nie rozumiejącą niczego mamę i mnie - zdruzgotaną rozmiarem zniszczeń pajęczycę.

     Nawet moja muszka-owocówka gdzieś zwiała i w anoreksję i nerwicę, to z całą pewnością popadnę ja a nie to niemożliwe dziewczynisko. Moja sieć przy suficie kompletnie zepsuta...Chyba nie warto zaczynać jej od początku. Tym bardziej, że mówi się tu o odkurzaniu! I pomyśleć, że miałam nadzieję znaleźć tutaj wreszcie dla siebie wygodne lokum na starość!
   Pani Wiśniewska wybiera się właśnie do pracy. Może jeszcze zdążę wślizgnąć się do jej torebki? Żegnaj szalona Luizo!

czwartek, 21 marca 2013

Ballada o leśnej pustelni




Gdzieś tam w ciemnym borze, w przepastnym granacie 
Kryła się pieczara w gwiaździstej poświacie
Mieszkał tam przesławny mag-wróż Kalasanty
Zmęczył go zgiełk świata, więc odpocząć rad by

W kufrze schował księgi, astrolabia, mapy
Szatę czarodziejską ukrył na dnie szafy
Cieszył się milczeniem i radował ciszą
Tu go nie odnajdą, tu go nie usłyszą

Gdy nadeszły chłody zachorował starzec
I leżał bezradnie w swej cichej pieczarze
Poty go oblały, gorączka trawiła
Od trzech dni go całkiem opuściła siła

I wtedy samotność, którą tak tu cenił
Stała się dla niego nieznośnym brzemieniem
Ileż dałby teraz za słowo człowieka!
Tracił już nadzieję, na pomoc nie czekał

A tymczasem w borze zbieg zabłądził w mroku
Właśnie uciekł z twierdzy, gnał go strach, niepokój
Po zwierzęcych tropach dotarł do pustelni
Skąd usłyszał skargi i bolesne jęki

Musiał szybko działać - bo śmierć była blisko
Dać starcowi wody, rozpalić ognisko
Potem siedział obok wpatrzony w płomienie
Bojąc się pogoni, śledził nocy cienie

Kiedy nadszedł ranek strachy się rozwiały
Dzień wygnał chorobę, wrócił blask nieśmiały
Zbieg i Kalasanty długo coś szeptali
Dzieje swego życia sobie zawierzali

Zbieg był filozofem, tworzył tezy śmiałe
Głosząc swe teorie narażał się stale
Bano się słów mędrca, więc go uwięziono
By się lud nie wzburzył, słusznym gniewem płonąc

W twierdzy buntem wrzało i wściekli strażnicy
Zabijali wszystkich, nie licząc się z niczym
Kilku więźniów zbiegło, uciekł i filozof
Jak zaszczute zwierzę, gdy je tropią, płoszą

Resztką sił tu dotarł, na czworakach sunąc
Zając przed nim kicał, drogę pokazując
Teraz siedzi w cieple obok pustelnika
Tu chciałby się schronić, lęka się zapytać

Ale Kalasanty chciał tego samego
Dość miał już milczenia, życia samotnego
Czas mieć obok kogoś, kto pomoże w biedzie
I usiądzie obok przy skromnym obiedzie

I zostali razem - teraz przyjaciele
Takim dwóm, jak oni nie potrzeba wiele
Tylko spokój lasu, szum drzew i zwierzęta
Tak samo na co dzień, tak samo od święta

Ich braćmi leśnymi staną się puszczyki
Nietoperze, sarny, wiewiórki i dziki
Wspólnie rany opatrzą skrzywdzonym stworzeniom
I wyjdą naprzeciw ich skromnym życzeniom

A  więc co dzień dołożą siana do paśników
Uwolnią zające z kłusowniczych wnyków
Zbiorą grzybów wieńce, borówki, jagody
By karmić zwierzęta, gdy nadejdą chłody

Gdybyś kiedyś wędrowcze znalazł ten zakątek
To odejdź cichutko własnym śladom wierny
Nie mów nic, bo przerwiesz delikatny wątek
Tej sennej ballady o leśnej pustelni

Lecz jeśli się domagasz nauki z ballady
Gdybyś nie chciał odejść bez myśli przewodniej
To posłuchaj proszę mej nieśmiałej rady
Która się tu szepcze w zaklętej samotni

Jedna tylko magia na świecie jest trwała
Jedna mądrość tylko - potężne oręże
Zawsze czynić dobro - oto wiedza cała
Obok mieć przyjaciół - to jest właśnie szczęście...




sobota, 16 marca 2013

Spacer nad zatoką



  
    Był ciepły, wiosenny, sobotni poranek w Melbourne. Wstałam, jak to zwykle ja, skoro świt, otworzyłam okna w living roomie i wyszłam na balkon. Powitał mnie nieskazitelny, jasny błękit nieba, radosny krzyk papug i kukurbar oraz chłodny powiew wiatru od oceanu. Przymknęłam oczy i wciągnęłam w siebie ten ożywczy zapach. W głowie się zakręciło. W sercu zatętniło. 
 
Mąż spał sobie smacznie w sypialni. Pewnie jeszcze ze dwie godziny tak pośpi. A ja, pełna energii, ubrałam się szybciutko w ulubione, fioletowe dresy. Na nogi wzułam wygodne adidasy a na głowę nasunęłam zieloną czapeczkę z daszkiem. Na szyi zawiesiłam nieodłączny aparat fotograficzny i byłam gotowa do wyjścia z domu. Acha, do reklamówki wzięłam jeszcze ze sobą trochę suchego chleba dla mew. Tak lubiłam zawsze patrzeć jak bez lęku gromadzą się wokół mnie, niczym gołębie na rynku w Krakowie i krzycząc wniebogłosy zajadają z apetytem resztki z ludzkiego stołu. 
  Wreszcie cichutko zamknęłam za sobą drzwi i już mogłam biec przed siebie między uśpionymi jeszcze domkami jednorodzinnymi i kolorowymi ogródkami kwiatowymi. 
 
Wszędzie było jeszcze nieomal zupełnie pusto. Nieliczne samochody mknęły gdzieś w dal. To pewnie z nocnych zabaw wracali wczorajsi imprezowicze. Wszak piątek to dla młodzieży starszej i młodszej czas szaleństw i wyżycia. A w sobotę zazwyczaj wszyscy do południa odsypiają te swawolne igraszki. Sobotni poranek jest dobry dla takich, jak ja, rannych ptaszków, dla starszych ludzi, którzy niewiele potrzebują snu oraz oczywiście, dla wielbicieli joggingu.

   Po kilkunastu minutach dobiegłam truchcikiem do plaży. Była zupełnie pusta. Rozpościerał się przede mną fantastycznie rozległy widok na wszystkie strony. Ocean szumiał spokojnym chrapaniem zadowolonego z siebie olbrzyma. Był teraz łagodny i roztańczony miarowym oddechem. Wszystkie odcienie turkusu, zieleni i niebieskości tworzyły przede mną ruchomą, nieskończoną płaszczyznę fal. Jasnożółty piasek, nie dotknięty jeszcze dzisiaj żadną ludzką stopą zapraszał do zzucia butów i ufnego zanurzenia się w jego delikatny dotyk. Tak też uczyniłam. Buty poczekają na mnie aż wybiegam się do woli, aż przemierzę kilka kilometrów w poszukiwaniu skarbów, wyrzuconych przez ocean w czasie przypływu.

 Tylko wczesnym rankiem, tak jak wówczas, miałam szansę znaleźć na piasku niezwykłe, kolorowe przedmioty pochodzące z oceanu. Potem przyjadą specjalne maszyny wygładzające i sprzątające plażę. Zejdą się sprzątacze – ludzie opłacani przez miasto do zbierania śmieci. Będą powoli przemierzać tę przestrzeń i specjalnymi łapko-chwytakami na długim kiju zgrabnie podniosą najmniejszą rzecz. Ich robota jest bardzo ważna, albowiem mnóstwo młodych ludzi preferuje balangi właśnie nad zatoką. Pozostawiają tu po sobie wtedy mnóstwo puszek po napojach, strzykawek, zużytych prezerwatyw a nawet części garderoby. A około siódmej rano zaczną na plażę przychodzić spacerowicze i biegacze oraz nieliczni turyści.  Zdepczą wówczas wszystko. Zniszczą tę obecną dziewiczość i naturalność faktury piasku, układającego się w malownicze fale i małe wąwozy.

    Ocean obmywał moje stopy i moczył nogawki spodni. Przeźroczysta, chłodna woda pieściła nagie stopy. Słońce i wiatr gładziły piegowate policzki. A bezkres zapraszał do nieskończonych eksploracji.


 Przyłożyłam aparat fotograficzny do oka i zaczęłam namiętnie pstrykać zdjęcie za zdjęciem. A naprawdę było co fotografować! Co krok napotykałam biało-niebieskie, galaretowate twory – meduzy. Tuż za nimi leżały barwne muszle, kawałki korzeni, wodorostów, kości nieznanych stworzeń, pióra mew, martwe ryby,dziwnych kształtów kamienie, strzępy jakiejś podwodnej rafy, fragmenty drewnianych części statków, wyszlifowane przez ocean szkiełka i pomarańczowe rozgwiazdy z fioletowymi paluszkami…

 
 



Tak zapamiętale fotografowałam wszystkie te wyrzucone na brzeg kolorowe przedmioty, że nie zauważyłam, iż słońce było już całkiem wysoko na niebie a wokół mnie dreptało coraz więcej ludzi. Nie dziwota. Dzień był pogodny, ciepły, prawie bezwietrzny. Szkoda było czasu na siedzenie w domu. Ale ja poczułam, że i na mnie już pora. Nałykałam się mnóstwo świeżego powietrza a rada bym łyknąć teraz coś treściwszego. I napić się czegoś, bo gardło miałam zupełnie zaschnięte. Zerknęłam na zegarek. Dochodziła ósma. Ubrałam grzecznie czekające na mnie za kępą trawy buty. Jeszcze tylko ostatnie spojrzenie na ocean.I już mknęłam z powrotem. Pełna wrażeń, powietrza we włosach i dobrego humoru. Tuż przed wejściem do domu powitał mnie okrzyk znajomej kukubary a z naszego okna kuchennego dochodził zapach świeżo gotowanego ryżu i kawy. W żołądku natychmiast mi zaburczało, więc nie oglądając się już na nic otworzyłam drzwi...