Cezary marzył o kurzej fermie. Skosztował kiedyś podarowanego przez kogoś smakowitego jajka o zielonej skorupce i naiwnie myślał, że takie właśnie jaja znoszą zielononóżki kuropatwiane (potem okazało się,że są one po prostu białe). Naczytał sie w internecie o ekologicznie hodowanych kurach. Nasłuchał o samych zaletach jedzenia jaj zielononóżek i o ewentualnym, dużym zbycie na nie. Zapalił się do tego pomysłu mimo mojego sceptycyzmu oraz obawy, że to się nie uda... Udało się, ale zacznijmy od początku.
Wszystko zaczęło się w kwietniu zeszłego roku. Na Podkarpaciu ciężko było kupić kury tej rasy. Śledziliśmy ogłoszenia w Internecie. Dawaliśmy je sami i nie było odzewu. Wreszcie przy okazji odwiedzin u rodziny zajechaliśmy do Mikołowa, niedaleko Katowic. I tam właśnie kupiliśmy cztery kurki zielononóżki oraz kogutka. Przywieźliśmy je do siebie, do Kosztowej i szybciutko zrobiliśmy im prowizoryczny wybieg z plastikowej, zielonej siatki. A starą, murowaną sławojkę przerobiliśmy na malutki kurniczek - wystarczający dla naszej malutkiej, kurzej gromadki. Od tego się wszystko zaczęło.
Tacy z nas byli nowicjusze, kompletnie zieloni w kurzych sprawach, że na początek nawet nie bardzo było wiadomo czym karmić te sześciotygodniowe maluchy. Przydały się tu rady rodziny, znajomych i sąsiadów. Kurki wcinały ziemniaki, kaszę pęczak, jajka, biały serek, pszenicę a nade wszystko makaron - nitki. Nawiasem mówiąc, chociaż do dzisiejszego dnia bardzo rozrosła się nam ta kurza menażeria, to wciąż codziennie muszę ugotować paczkę makaronu, który kolejne pokolenia kurek traktują jak najwiekszy rarytas! Nie jest on oczywiście podstawą ich pożywienia, ale raczej ukochanym smaczkiem, nieodzowną posypką zwykłej, kurzej ziemniaczano-śrutowej karmy...Oj, przyznaję się - lubię rozpieszczać te moje kurki! A one, rozpuszczone jak dziadowskie bicze, najedzone a wiecznie głodne na sam mój widok zlatują się ze wszystkich stron ogrodu i wpatrują sie w moje dłonie, czy aby im czegoś pysznego znowu nie niosę! Żebraki nienażarte!
Teraz mamy już prawie sto kurek a ich upodobania smakowe pozostały. Codziennie gotuję im wielki gar ziemniaków. Ubijam je ze śrutowaną pszenicą, otrębami, owsem i jakimiś smakowitymi resztkami z naszego lub kociego stołu. Do tego makaron i mam z tego dwa posiłki dla mojego stada.
A skąd się nam wzięły kolejne pokolenia kurek? Otóż zainwestowaliśmy w inkubator. Wiem, wiem, najlepiej by było pozwolić kwokom, by wysiedziały naturalnie swe jajka i by wychowały potem swe potomstwo. Początkowo próbowaliśmy tak robić, ale nasze cztery kwoki miały chyba słabo rozwinięty instynkt macierzyński, bo "kwoczyły"(czyli szykowały się do wysiadywania jaj) może tylko ze dwa albo trzy razy. Na dodatek nigdy nie wysiedziały ich do końca. Odwidywało im się i ni stąd ni zowąd w trakcie tak ważnego procesu pozostawiały swe jajka, wychodząc na cały dzień z kurnika i potem nie interesując się już ich losem.Takie to były wyrodne matki! Inkubator zdawał się być pewniejszy. Nie był to taki wielki wydatek. Jego obsługa też nie była skomplikowana. Ot, należało włożyć doń kilkadziesiąt jaj, zapewnić im odpowiedni poziom ciepła i wilgotności i po około 20 dniach wylęgały się słodkie, pasiaste maleństwa.
Byłam ich położną, mamką i opiekunką. Przyjęłam w ten sposób na świat już kilka pokoleń kurczaczków. To za każdym razem niesamowite i wzruszające przeżycie dla takiej jak ja, miastowej kobiety. Zawsze obserwowuję z ulgą i radością jak pracowicie wydostają się ze skorupek, jak uczą się jeść i pić,a potem jak poznają świat, cieszą się pierwszym wyjściem na zieloną trawkę, wygrzewają się leniwie w promieniach słońca. Przejmuję się losem każdego z nich. Popadam w przygnębienie i rozpacz, gdy trawi je jakaś kurza choroba a antybiotyki i zioła zaordynowane przez weterynarzy nie bardzo pomagają. Troszczę się zawsze szczególnie o kalekie ptaszki (czasem wylęgają się takie biedactwa z wadami wrodzonymi, typu koślawa nóżka albo skrzydełko). Obce mi jest podejście do nich czysto biznesowe - to znaczy jak najszybsza eliminacja tych słabszych sztuk, bo żaden z nich przecież pożytek. Wszystkie bardzo chciały i chcą żyć, a stado, w którym toczą sie nieustanne walki i bitwy o dominacje też nigdy jakoś nie dokuczało szczególnie tym kalekom. Do dzisiaj przeżyła jedna taka koślawa kurka. To krzyżówka dwóch ras - zielononóżki i czubatki (mamy także pięć śllicznych kurek tej rasy). To kurka - stała rezydentka, kurka - dobra ciotka, która sprawuje pieczę nad kolejnymi młodymi kurczaczkami. Nie potrafi samodzielnie wskoczyć na żerdkę i ma swoje miejsce do spania w kartonowej, wyściełanej sianem budce. Ma normalny apetyt i w przeciwieństwie do innych kurek jest nadzwyczaj spokojna ufna w stosunku do ludzi. Pozwala się nawet brać na ręce, głaskać i smyrać po szyjce.
Dużo zmieniło się w naszym gospodarstwie od czasu przybycia do niego naszych pierwszych kur. W starym budynku gospodarczym odremontowalismy i przystosowaliśmy na kurze potrzeby dwa duże kurniki. Pełno w nich żerdek, ulubionych przez ptaki schowków, budek i drabinek. Cezary sam zrobił pomysłowe, drewniane karmniki, drzwiczki i okienka. Podzieliliśmy nasz spory ogród na dwie części - tę dla ludzi i zwierzątek domowych (kotków i psa) oraz tę tylko dla kur. Oddzielają je od siebie postawione przez nas siatkowe płoty i drewniane furtki. Musieliśmy odseparować się w ten sposób od naszej ptasiej ferajny, bo chociaż miło było patrzeć jak sobie biegają wokół domu, to już mniej przyjmnie było, gdy znosiły jajka w budzie naszego psa lub co gorsza na strychu w budynku gospodarczym. Strych ten jest ogromny i pełen zbalowanego siana. Znalezienie tam jajek graniczyło z cudem. Nie było to natomiast nic trudnego dla łasicy czy kuny.
Zdarzało się też czasami, że ciekawskie, rozzuchwalone kury właziły nam po domu (od wiosny do pierwszych przymrozków trzymamy drzwi wejściowe otwarte) i zostawiały tu i ówdzie kolorowe, mokre ślady swej obecności. Albo biegały po schodach i pokojach, robiąc sobie zawody, jak długo uda im się schować przed nami. Czasami zastawałam kurę jak zamyślona, stała przy oknie na półpiętrze i filozoficznie wpatrywała się w dal poćwierkując cichutko, jak stroskany człowiek, który rozmawia z własnymi myślami...
Latem dużo zmartwienia przysporzyły nam jastrzębie, krogulce i tchórze. Mordowały nam kurki, porywały jajka.
Dzielne koguty podnosiły alarm i biegły na ratunek napadniętej ofierze, same czasami przez to ginąc...
Nasz dzielny pies za każdym prawie razem podnosił alarm i biegł szybko na tyły ogrodu, gdzie odbywał się właśnie morderczy atak z powietrza. Nie zawsze jednak zdążył. Jastrzębie są bardzo szybkie i czasami po kurze zostawały tylko ślady krwi i wyrwane pióra...
Przerażeni tym wszystkim odrywaliśmy się od swoich prac i biegaliśmy do kur kilkanaście razy dziennie. Zrobiliśmy w ogrodzie dwa plastikowe, sztuczne ptaszyska na postrach dla drapieżników. A gdy i to nie wystarczyło postawiliśmy dużego stracha na wróble i pułapkę na łasice i kuny. Kurek jednak wciąż ubywało a i jajek było coraz mniej. Czuliśmy się zupełnie bezradni. Myślelismy nawet o kupnie jakiejś dobrej wiatrówki oraz o zainstalowaniu kamery w kurniku, sledzącej ewentualnych żądnych krwi intruzów czy złodziei jaj. Teraz, dzięki temu, że zrobiło się chłodno i wilgotno kury rzadziej wychodzą z kurnika a dzięki temu są bezpieczniejsze.
Lada chwila na dworze stanie się zbyt zimno dla kur, chociaż teoretycznie powinny być one bardzo wytrzymałe na zimno (tak głoszą przynajmniej poradniki dla hodowców zielononóżek) i zupełnie przestaną dopominać się o wyjście na zewnątrz. Całe dnie będą drzemać na żerdkach albo przepychając się i dziobiąc wrzaskliwie kłócić się ze sobą, nieustannie walcząc o zachowanie hierarchii i dominacji w stadzie. Będą też entuzjastycznie witać każde moje wejście do kurnika, obstępując mnie ze wszystkich stron, zaglądając ciekawie do niesionych przeze mnie wiaderek i zajadając potem ze smakiem wszystkie te kurze smakowitości, na czele rzecz jasna z ulubionym makaronem...