sobota, 9 stycznia 2016

Nie dać się...

   Oto nasza stareńka, uginająca się pod ciężarem śniegu lipa. Tak wyglądała w 2013 roku. Potem jej gałęzie złamały się. O centymetry ominęły nasz dom. Pozostałe nadal groziły złamaniem.  Trzeba było drastycznie przyciąć konary drzewa, by ocalić lipę i dom...


                                                                    Lipa tuż po obcięciu...

Olga i Cezary piszą...
   Zatrzymanie na krzyżujących się pasmach ścieżek to czas nie tylko na rozpamiętywanie, ale i na podejmowanie decyzji o kierunkach kolejnych wyborów w na nowo posegregowanych wartościach. Nic nie jest na zawsze oprócz miłości -  wykrzyknie zakochany! Tylko diamenty są „forever” -  przyciszonym głosem zaanonsuje kolekcjoner. I gdzie by nie sięgnąć tam racja miesza się z wykładnią odmienionej racji. I jak tu znaleźć swoją rację pomiędzy?  Podobno krowy nie zmieniają poglądów.  Dlatego ludzie nie są krowami i nie muszą skubać trawy na wypasionej łące. Trochę złe połączenie słów, bo wypasiony bardziej kojarzy się z luksusem w obecnych czasach.
    Pójście w parze wybranym traktem nosi znamiona euforii. Równo, gładko, szeroko i można trzymać się za ręce. Ba, można nawet poruszać się w tanecznych podskokach, posuwiście i z natchnieniem wchodzić w spójność każdej napotkanej przestrzeni. Obecność naszego odbicia wspomagana jednością wyrazu zdaje się być czymś niezniszczalnym. Z czasem trakt zawęża się i przestajemy tańczyć, gubimy kiedyś spontaniczne kroki. Idziemy ciągle razem, lecz w innych nieco uwarunkowaniach. Czy coś zmieniło się? Absolutnie nie, to my smakujemy inaczej i część rzeczywistości przesłania rozrastająca się wyobraźnia. Efekt naszych niezrealizowanych założeń, być może nie na miarę lub na nie czas. Kolejne przeobrażenia są następstwem poprzednich, przeciąganie jest bezwarunkowe. A przecież są strefy bezpieczeństwa przydrożnego! Tam można po ludzku przystanąć, sprawdzić położenie i wzajemne ułożenie...

                                                                          
C. Ty już mnie nie ten tego… no tego.
O. Ty też mnie już nie ten tego i właśnie.
C. Jak możesz tak mówić… napaliłem w piecu, naniosłem drewna.
O. Drzewa to ja naniosłam wczoraj, jak spałeś na kanapie… i zresztą sama Cię kocem przykryłam.
C. A czy to podchodzi pod ten tego?
O. Oczywiście, każde poczynanie na rzecz drugiej strony jest tego wyrazem… i nie rób niewinnej miny.
C. Kiedy skończysz pisanie kolejnego posta?
O. Jeszcze tylko parę zdjęć i publikacja.
C. A ja w tym czasie napaliłem w piecu, zrobiłem śniadanie, obszedłem obejście, bo pańskie oko konia tuczy, a post jeszcze nieopublikowany.
O. Przeczytam na głos, co napisałam, zgadzasz się?
C. Moje ewentualne protesty na nic i tak przeczytasz, a ja będę udawał, że pilnie słucham. To już tradycja w tym domu.
O.  Ale zależy mi na Twoim zdaniu, jakie by nie było w ramach pluralizmu, he he…
C. Przecież wiesz, że lubię wszystko, co piszesz…
O. Nie lubisz, jak w postach odsłaniam swoje słabości.
C. Nie uważam, że obnoszenie się ze słabościami jest właściwe. Odbiór jest szeroki od końca do końca. Nieczęsto daje to szanse zabrania głosu ludziom, którzy przejadą po brzytwie odsłoniętego bez skrupułów dla własnej satysfakcji. Świat nie jest dziwny, to ludzie są dziwni.
O. A ja myślę, że słabości zbliżają ludzi, bo nikt z nas nie jest ze stali. Odsłaniając się daję dowód odwagi, a nie słabości.
C. Niby racja.  Z kolei pokazywanie swojej siły jest czymś normalnym i gloryfikowanym przez, niestety większość. Nikt nie lubi słabeuszy i afiszowanie się z nimi to wstyd – tak myśli większość. Podobnie nikt nie lubi biedaków, bo tacy przeważnie potrzebują pomocy, choć i bogaci chętnie wyciągają łapska po datki.
O. A mnie zawsze ciągnęło do słabszych, do szczerszych, do tych, co nie wstydzą się pokazać swych uczuć. Przy nich czułam się normalna, zrozumiana. Towarzystwo tych nazbyt pewnych siebie oraz tych zbyt zamkniętych w sobie ludzi mnie odstręcza. Przy takich osobach staję się przeźroczysta. Nie mam siły i ochoty by być sobą… I wiesz, wzrusza mnie, gdy mężczyzna płacze, gdy się tego nie wstydzi. A tymczasem w naszej kulturze gloryfikuje sie typ macho, zdobywcy, kowboja. To takie papierowe, nieciekawe typy…
C. Oceny kobiet o mężczyznach są dość znane i dzisiaj facet bez szmalu czy ewentualnego potencjału nie liczy się. Podobno tacy nie są w stanie dać kobiecie bezpieczeństwa cokolwiek by to nie znaczyło nawet, jak w tym sensie są macho. Takich pałętających się jest wielu na wyciągnięcie ręki. Życie weryfikuje postawy i to z obu stron i jest coraz bardziej plaskate.
O. Tak! Kobiecie jest potrzebne oparcie, ale przede wszystkim duchowe. W dzisiejszym świecie kobiety potrafią same na siebie zarobić, nie muszą polegać w tej mierze na mężczyznach. One chcą na nich polegać, jako na przyjaciołach, jako na bliskich osobach, przy których mogą czuć się akceptowane i mogą bez lęku o wyśmianie mówić to, co myślą, robić to, co jest ich pasją…
C. No ładnie… Moja droga, kobiety niezależne finansowo potrzebują wsparcia duchowego, a kobiety np. wychowujące tylko dzieci i zajmujące się domem potrzebują i duchowego i finansowego wsparcia. Dopóki żony nie będą w stanie wystawiać faktur mężom za wykonywaną pracę tak właśnie będzie. Tu nie ma wygranych i przegranych, tu jest wspólnota.
O. To powinna być wspólnota, ale często nie jest, gdy każde ciągnie w swoją stronę, gdy nie ma empatii, zaufania i prawdziwej bliskości. A przecież kiedyś była! Przecież prawie każde małżeństwo zaczyna się od ideału, od spełniania wspólnych marzeń, od dążenia do wspólnych celów. A często gdzieś się to potem wszystko rozmywa… To boli, gdy z osobą, którą się kocha, z którą żyje się tyle lat człowiek czuje się coraz bardziej obco…
C. Ano, nieprzewidywalność to cecha ludzi młodych, są zdania, że jakoś to będzie i to na pewno dobrze, jeśli nie bardzo dobrze. Inne schematy nie wchodzą w rachubę. Niekoniecznie spójność zainteresowań łączy, czasem stwarza niezdrową konkurencję. I to jest ta cecha charakteru, która mogła ujawnić się sprzyjających warunkach… ambicje, kto jest lepszy potrafią zabić wszystko łącznie z nieśmiertelną miłością… i co wtedy?
O. Czyli już nie partnerzy a konkurenci a w pewnych sytuacjach nawet wrogowie? A co jest w takiej sytuacji klejem, który nadal spaja taki toksyczny związek? Siła przyzwyczajenia? Lęk przed zmianą? Dzieci? Wiara, że to tylko kryzys, który się przecież kiedyś skończy?
C. Sam nie wiem… każdy przypadek jest inny, przedmiotem sporu jest imaginacja często nierzeczywistych zdarzeń o zerowym znaczeniu… tu nie potrzeba wyciągać całej artylerii. Kiedyś sam dokonałem wyboru pomiędzy i jestem szczęśliwy, co nie znaczy, że taki wybór będzie dla każdego pracował. I proszę nie krzyczeć na mnie… więcej oczywiście.
O. Kiedyś trzeba w końcu dokonać wyboru. Coś stłuc do końca, po to by coś odbudować. Najgorzej to utkwić w miejscu i bać się wszelkiego ruchu albo i całkiem zobojętnieć… A co do krzyku to, kto z nas jest większym krzykaczem? Zresztą, nie licytujmy się… To nie ma sensu. Każde z nas przeszło swoje. Najważniejsze, że wyszliśmy z tamtych sytuacji i teraz jesteśmy tutaj. Czy mogliśmy to przewidzieć w najśmielszych marzeniach…?
C. Nie mogliśmy! A wracając do tematu, to moim zdaniem najgorsze są niedomówienia i bezpodstawna skrytość. Zawsze komuś wyjdzie bokiem i nie wiadomo czy po właściwej stronie, ale wyjdzie. Coś mi się wydaje, że reprezentujemy odchodzące pokolenie, pełne wiary w odmienianą uczciwość, co nie znaczy, że uczciwość tylko wobec samego siebie jest naganna, to tak na początek jest napędem gwarantującym sukces. A propos sukcesu. Kiedy skończysz pisanie swojej książki? Tak tylko pytam.
O. Książki? Coś mi nie idzie. Może dlatego, że boję się porażki…
C. Porażki? To przyjmuje się z podniesioną głową i od początku do roboty.
O. Ty już mnie nie ten tego… no tego.
C. Ty też mnie już nie ten tego i właśnie.
O. To co? Publikujemy?
C. Jasne!


                                                             Lipa obecnie...Odżywa

piątek, 8 stycznia 2016

Od ośmiu do trzech...


   Prawie rok temu stan liczbowy w naszej koziarni wynosił osiem sztuk. Były to trzy dorosłe kozy: Brykuska, Popiołka i Majka, jeden capek - Łobuz Kurdybanek oraz czwórka koźląt: Landrynek, Tofik, Gucio i Szarka. Potem na skutek różnych przykrych konieczności  w koziarni zostały: Popiołka, Szarka, Brykuska, Majka oraz Łobuz. O tym, w jaki sposób pożegnaliśmy się wiosną z koziołkami pisałam na blogu i więcej o tym wspominać nie będę. To nadal dla mnie ogromny ból. Latem natomiast zdarzył się koszmarny incydent z Jacusiem w roli napastnika i biedną Brykuską w roli ofiary. Kózka ledwo wyżyła po tej napaści... Potem długo bałam się o nią, o siebie, o to jak ma się dalej toczyć nasza egzystencja w stadzie...Każde takie przeżycie zostawia w duszy ślad. A myślę, iż nieraz z psychiki przenosi się on na resztę ciała. Jak fala...

    Ponieważ na skutek m.in. wiosennego wypadku samochodowego zdrowie nasze oraz wydolność fizyczna uległy pogorszeniu zdecydować należało o zmniejszeniu pracy i obowiązków w gospodarstwie. Nie chcieliśmy więcej rozmnażać kóz. Coraz gorzej radziliśmy sobie z silnym i pełnym nieutulonych żądz capkiem.  Biedak męczył się ogromnie, będąc tak blisko  swych pachnących rują oblubienic. Rozwalał codziennie swój boks. Bódł nas i gryzł. W oczach miał szaleństwo. Nie mieliśmy już do niego siły...
   Uznaliśmy, iż czasem by ocalić siebie, swe zdrowie, nerwy oraz przyszłość należy zrobić coś, przeciw czemu serce się buntuje. Bo upartemu sercu zawsze sie zdaje, że wie lepiej. A gdy zrobi się coś wbrew niemu, to bywa, iż zalęga się w nim niewyjmowalny cierń...I chyba nie ma złotego środka.
   Daliśmy ogłoszenie o sprzedaży kóz i po kilku miesiącach siedemdziesiąt kilometrów od nas znalazła się miła gospodyni, która potrzebowała capka rozpłodowego oraz mlecznej kozy. I tak oto w grudniu rozstaliśmy się z Majką i Łobuzem. To było dla mnie bardzo trudne i do dzisiaj bolesne przeżycie. Uciekałam od tego tematu, od dojmującej pustki w koziarni, od zaniepokojonych tą pustką pozostałych kóz w pisanie grudniowej baśni na bloga. To trochę pomogło, ale nie do końca. Baśń się skończyła a zwyczajne życie trwa. Codziennie widzę puste, kozie boksy. Codziennie nachodzą mnie wspomnienia. Czasem budzę się w nocy a serce bije mi jak oszalałe, bo znowu mam przed oczami przeraźliwie smutną scenę rozstania z białą, bezradną kózką oraz ze spętanym capkiem patrzącym w me oczy z niemym wyrzutem. Za dużo uczuć wkładam w to wszystko, za bardzo się przywiązuję, ale nie potrafię inaczej. Może wobec tego w ogóle nie powinnam mieć zwierząt...? A przecież życie wciąż zmusza człowieka do podejmowania wielu niełatwych decyzji. Rozsądnych i odpowiedzialnych decyzji. Rozstania są wpisane w życie ludzkie. A serce nadal swoje. Głupie serce...

   Myślałam, iż kozi temat na blogu będzie odtąd tematem tabu. Nie potrafię na razie oglądać starych zdjęć wszystkich moich szczęśliwych i ufnych kóz. Nie wracam do starych postów o nich. To za bardzo wciąż boli...
   Jednak życie trwa i trzeba iść dalej, nie uciekając od niczego, przyjmując to, co niesie los. Teraz mamy trzy kozy: Brykuskę, Popiołkę oraz Szarkę, córkę Popiołki. Szarka jest już prawie tak samo duża jak jej matka. To wesoła, zadziorna, inteligentna kózka. Na spacerach zaczepia Zuzię i Jacusia. Bodzie się z podejrzanie grubą Brykuską. Z Brykuską, która najprawdopodobniej jest ciężarna! Wydaje się nam, że przed odjazdem Łobuz Kurdybanek zakradł się do niej na chwilę i zostawił jej w brzuchu mały prezent. Nie chciałam tego. Strzegłam moje kozy przez zajściem w ciążę, bojąc się powtórki przeżyć wiosennych, ale teraz...
  Teraz chyba ucieszyłabym się, gdyby w koziarni znowu pojawiła się nowa radość, nowe życie. Przecież są dwa puste boksy. Może pojawienie się małych zagłuszyłoby moje wyrzuty sumienia...? Może i Brykusce jest to potrzebne do całkowitego zaleczenia ran w psychice...?Ale z drugiej strony kraczą mi gdzieś w głowie myśli, że skoro dam radę z ewentualnymi maluchami, to dałabym przecież z Majką oraz Łobuzem. Jednak stało się i nie odstanie. Już ich tu nie ma. Muszę sobie w końcu wybaczyć, wiedząc, iż w nowym gospodarstwie moim kozom nie dzieje się żadna krzywda. Mają serdeczną opiekę, ogród do dyspozycji i czyste, ciepłe boksy. Mają nowe, trochę inne od dotychczasowego życie. Na pewno już zdążyły o nas zapomnieć. Taką mam przynajmniej nadzieję...


  A tymczasem zima na Pogórzu pięknie maluje rzeczywistość. Niewinność przeczystej bieli i blask słońca gładzą smutki oraz grzechy świata, zakrywają litościwie szarość bezlistnych gałęzi i nagość uczuć ludzkich, przynoszą odrobinę upragnionej ulgi...
  I oto moje trzy kozy biegną radośnie na spacer, ciesząc się życiem i mimo wszystko ufając mu bezgranicznie. I tak chyba powinno być. Tego się powinnam od nich nauczyć...


środa, 6 stycznia 2016

Spacer o wschodzie słońca...


   Coraz rzadziej zdarza mi się wyspać i wstać w pełni sił, ze wspaniałym uczuciem rzeźkości i radości życia. Przeważnie coś człowieka boli, gniecie, przeszkadza, ogranicza a w głowie zamula i nie pozwala myśli złapać. Jednak dzisiejszy poranek był dla mnie cudowny! Nie wiadomo czemu zerwałam się z łóżka pełna energii i ochoty do działania. Napiłam się zimnych ziółek. Przez chwilę popatrzyłam w komputer a potem wyłączyłam go, nie mając jakoś dzisiaj ochoty na dłuższe wpatrywanie się w błękitny ekran. A gdy jeszcze dostrzegłam, że rozpoczyna się właśnie olśniewający spektakl wschodu słońca wiele się nie namyślając ubrałam ciepłe ciuszki, wzięłam aparat fotograficzny i na paluszkach, by nie budzić Cezarego wyszłam z domu.


  A tam wyspane w swych budach piesunie polarne (dzisiaj w nocy było tylko minus pięć stopni, a więc dla psiaków to temperatura w sam raz) natychmiast zaczęły tańczyć wokół mnie i podskakiwać ze szczęścia. To mądrale! Wiedzą dobrze, że jeśli nie niosę wiaderek z karmą dla kur i kóz, ale ręce mam puste a dodatkowo na szyi wisi mi aparat na pewno pójdziemy na spacer!


   No to idziemy! Trzeba czym prędzej łapać zmienne kolory i promienie. Trzeba pobiec w stronę budzcego się za górami słońca! Niczego nie wolno nam przegapić.


   Minąwszy dom najbliższych sąsiadów przebiegliśmy obok kapliczki. Niebieska w środku dnia teraz jeszcze bardziej zbłękitniała i wyglądała niesamowicie na tle pomarańczowo-srebrzystych przestrzeni porannego nieba.


  Dalej! Dalej! Chciałam minąć druty elektrycznego napięcia, które zaburzały mi widoki i dotrzeć do miejsc, gdzie rządzić będzie tylko piękno oddalonej od cywilizacji natury.


  I oto przede mna pusta droga. W tle góry i odległe chaty. A przede wszystkim ogrom nieba, delikatnych mgieł, blasków i kolorów.
 Pieski biegną przed siebie w radosnym amoku. Wwąchują się w  śnieg. Uganiają po zmrożonym polu. Przylatują na moje wołanie, po czym znowu znikają nie wiadomo gdzie.



   Brnę po polu. Czubki twardych, gliniastych bruzd wyłaniają się spod świeżego sniegu. Ciężko się idzie. Nogi zapadają się w doły, ześlizgują z ukrytych pod warstwą bieli kamieni.


  Nade mną krąży jakiś ptak. Kołuje i kołuje. Psy też go widzą. Spoglądamy w niebo w niemym podziwie.


  Przed nami wieża przekaźnikowa. Najwyższy to punkt w okolicy. Orientacyjne miejsce dla kurierów i gości, którym tłumaczymy zawiłości dojazdu do naszego domku pod lasem.


  A słonko już coraz wyżej. Coraz bardziej złoci rzeczywistość. Podświetla jasne sylwetki psów. Dodaje im nowych barw i posągowych cieni.



  Wędrując polami zrobiliśmy razem niezłe kółeczko. W dali widać już nasz dom i brzozowe zagajniki za naszą łąką.


  - To co? Wracamy już? - zdały się pytać pyski Zuzi i Jacusia, gdy stanęlismy na ostatnim wzniesieniu i zapatrzyliśmy na nasz lśniący od śniegu dach.
  - Wracamy, wracamy... - odrzekłam w zamyśleniu.
  -  Pewnie pan już wstał! Trzeba nakarmić całe głodne towarzystwo i jakoweś śniadanko dla nas wykombinować. Co by tam dzisiaj...? Może jajecznica? - szeptałam sama do siebie a pieski spoglądały na mnie przekrzywiając łebki i kręcąc wesoło ogonami.
  -  Idziemy do domu! - zawołałam wreszcie wiadome hasło a potem pobiegliśmy przed siebie ku domowi, który uśmiechnął się do nas na powitanie błyskiem wszystkich okien...


poniedziałek, 4 stycznia 2016

Jak przetrwać w ten mroźny czas...?


   Za nami okres świąt. Było, minęło i tylko dekoracje świąteczne nadal przypominają o tym fakcie. Lodówka wyczyszczona a jeść coś trzeba. Wyprawę do sklepu ze względu na mrozy odkładamy jak tylko się da. Nie wiadomo jakby nasz stary rumaczek zniósł te ekstremalne temperatury. Czekamy na jakoweś ocieplenie, chcąc uchwycić najlepszy do jazdy moment przed opadami sniegu, które są lada dzień zapowiadane. Bo poruszanie się samochodem osobowym górskimi, nieomalże pionowymi drogami w śniegu i lodzie nie należy do przyjemności. Ileż to razy zakopaliśmy się, w rowie wylądowaliśmy albo leżąc w lodowatej mazi czy w brudnych zaspach usiłowaliśmy zgrabiałymi dłońmi założyć łańcuchy.  Nie jest to wcale prosta sprawa a stres przed ową czynnością męczy człowieka przez całą wyprawę, ponieważ  łańcuchy należy zdjąć dojeżdżając do gołego asfaltu a potem, gdy opuści się cywilizowane rejony ponownie założyć.




   W ostateczności pozostają jeszcze piesze wędrówki po prowiant. Najkrótsza trasa do jakiegokolwiek sklepu wiedzie przez malownicze góry i lasy do odległego mniej więcej od nas o 4,5 kilometrów miasteczka. To w obie strony prawie trzy godziny marszu.  Ileż człowiek zdoła przytaszczyć w plecakach? Ile zniosą jego biedne, nękane przez ostrogi stopy albo przeciążony kręgosłup? Po takiej wędrówce dobrze byłoby paść na łóżeczko i do końca dnia nic już nie musieć robić.


   A tymczasem drewna na opał trzeba donosić, bo nasze piece pożerają go błyskawicznie. Kozom i kurom dwa razy dziennie jedzenie należy przynieść i ciepłej wody do wiaderek dać, bo stara zamarza im wewnątrz budynku. Chociaż pozatykałam sianem wszelkie możliwe szpary w koziarni i w kurnikach, to siarczysty mróz i tak sprytnie znajduje sobie wejście, hula po kątach i ozdabia okna swymi delikatnymi rysunkami, za nic mając to, że dla ciepłolubnych istot zimnica obecna coraz cięższa jest do wytrzymania.


   Dobrze, że kozule mają zimowe futerko. Inaczej kiepsko by z nimi było. Jest ich teraz w drewutni przerobionej na koziarnię trochę mniej (w grudniu nowy dom znalazł Łobuz Kurdybanek oraz Majka) a trzy pozostałe u nas kozy nie dają rady ogrzać sobą pomieszczenia. Biedaczki dużo polegują, chroniąc w ten sposób nagie wymiona, ale podczas dojenia moje zmarznięte dłonie dotykają ich jeszcze zimniejszych sutek.
   Nawet Zuzia z Jacusiem zrezygnowały na razie ze spania w budach. Przy minus siedemnastu stopniach ich gęsta sierść to już stanowczo za mało by było im ciepło. Pieski od kilku nocy śpią z nami grzecznie w sypialni i dopiero o poranku biegną do zmrożonego ogrodu. Po nocy świat lśni srebrzyście od szronu i śniegu. Wschód słońca maluje drzewa i niebo na różowo-brzoskwiniowe odcienie. W powietrzu wirują pojedyncze śnieżynki. Jest cicho i pięknie. Nic tylko robić baśniowe zdjęcia, ale niestety, wiele ich zrobić się nie da bo przy takiej temperaturze palce boleśnie drętwieją a aparat fotograficzny zacina się i odmawia posłuszeństwa...


   Oto są zimowe przyjemności zamieszkiwania w wiosce na krańcu świata! Tak, nadal lubię zimę, ale i coraz bardziej mnie ona przeraża ze względu na stan naszego zdrowia i coraz słabszą wydolność fizyczną czy zdecydowanie mniejszą podatność na stres.


   A jeść coś trzeba...Fajnie by było rozpocząć rok jakąś zdrową dietką bo kilogramów znowu przybyło i coraz ciężej je na sobie nosić. Jednak w czas zimowy trudno wyrzekać się kalorii albo kręcić nosem na to, co jest do jedzenia, podczas gdy trzeba się nieźle nagłowić, by z tego, co znajdzie się w lodówce i w zamrażalniku wymyślić coś pożywnego dla nas i zwierząt.
   Co też wykombinowałam zatem na dzisiaj i na jutro? Bo jak już  coś robić, to na zapas, żeby nie stać godzinami przy kuchni i nie maltretować nóg! Chociaż z drugiej strony to właśnie nasza kuchnia jest najprzyjemniejszym, bo najcieplejszym miejscem w domu. Co byśmy niebożęta w ten zimowy, groźny czas poczęli bez naszego kochanego piecyka "Jawor"?
   A wracając do przyjemności dla podniebienia - otóż na dwóch kurzych ćwiartkach wyciągniętych z zamrażalnika ugotowałam gar krupniku ryżowego z lubczykiem i marchewką. A poza tym ulepiłam ponad setkę pierogów z kaszą gryczaną. Ja lepiłam a Cezary smażył. W ten sposób przyrządzane pierożki są pyszne i chrupiące zarówno na ciepło, jak i na zimno.Wygodnie się je zajada trzymając po prostu w rękach. Nawet psy i koty za nimi przepadają - zresztą, na szczęście dla nas, im smakuje prawie wszystko to, co i nam.


   Takie smażone pierogi są ulubioną potrawą wigilijną w mojej wywodzącej się z Kresów rodzinie. Tyle, że na świąteczną wieczerzę nadziewa się je nie kaszą a farszem wykonanym z gotowanych, suszonych, doprawionych cebulką i pieprzem grzybów. Dlatego też zwie się owe smakołyki grzybowikami. Jednakże idea, by smażyć miast gotować pierogi dobra jest także do wykorzystania z każdym innym nadzieniem. Gdyby brakowało Wam pomysłu na nietypowy a tani i dość szybki w wykonaniu obiad, to służę podpowiedzią.


   W skład farszu dzisiejszych pierożków poza ugotowaną na sypko kaszą gryczaną, weszło kilka usmażonych na złoto cebulek, pieprz ziołowy, suszony lubczyk i pietruszka, sól oraz surowe jajko. Zrobienie nadzienia łącznie z ugotowaniem samej kaszy zajęło mi ok. 40 minut. Następnie zaniosłam garnek z farszem w najzimniejsze miejsce w naszym domu, czyli na mroźny ganek, by tam ostygło i nadawało się do użycia.


   W tym czasie wzięłam się za wykonanie ciasta na pierogi. Na stolnicę wsypałam  kilogram mąki, łyżkę soli oraz łyżeczkę proszku do pieczenia. Dolewając bardzo ciepłej wody wyrobiłam elastyczne, miękkie ciasto. Rozwałkowałam. Kubeczkiem wycięłam krążki. Każdy krążek napełniłam łyżeczką farszu i dokładnie zalepiłam.


   Ponieważ praca to dość monotonna a poza tym dla nóg męcząca, dla rozrywki słuchałam piosenek Jacka Kaczmarskiego i co jakiś czas przysiadałam sobie, zapatrzając się na bawiące się za oknem pieski polarne. A Cezary smażył, słuchał i też za okno zerkał, drew dużo do pieca dokładając, żeby się porządnie hajcowało i pięknie na złoto smażyło.


   W tym czasie olej szybko ściemniał  a wkrótce zaczął nieprzyjemnie pachnieć. W try miga zadymiła się nam kuchnia, trzeba było więc drzwi do przedpokoju otworzyć. Stamtąd natychmiast wionęło na nas lodowate powietrze. Brr! Już nie wiedzieliśmy, co gorsze, czy ten dym czy zimno? Zaczęlismy kichać i parskać, nosy oraz oczy łzawiące gwałtownie ocierać. Na szczęście była to już końcówka smażenia pierogów. Uff - nadszedł upragniony finał! Cała pierogowa robota zajęła nam około półtorej godziny. Ta dam!:-))


   Pozostało juz tylko posprzątanie w kuchni oraz zajadanie na wyścigi. Mniam, mniam i jeszcze raz mniam! Do tego mocna, gorąca herbatka. A krupniczek w sam raz do zjedzenia dzisiaj na kolację i jutro na obiad.
   A tymczasem za oknem mróz odrobinę odpuścił. Termometr na ganku wskazał jakże miłe ciepełko - minus dziewięć stopni! Byłożby to już przedwiośnie...?!:-))



sobota, 2 stycznia 2016

Cokolwiek było, cokolwiek będzie...




     Zima nastała mroźna, ale jakoś dziwnie oszczędna co do śniegu, niewyraźna, nieokreślona, przyczajona, czekająca jak gdyby na jakiś impuls...
   Nowy Rok rozpoczął się rozmyślaniami, podsumowaniami, niepewnym spoglądaniem w przyszłość i ogólnie mglistym stanem zawieszenia, że nic nie wiadomo, że tak mało od człowieka zależy, że tyle by się chciało, ale... No właśnie! Czy sił starczy? Czy los pozwoli? Ile zależy od nas samych a ile od przypadku? A może przypadki nie istnieją i wszystko, co się nam przytrafia jest po coś...?
   No i a propos poniżej odważam się przedstawić Wam następną piosenkę z mym tekstem do muzyki Michaela Jacksona. "Whatever happens"to chyba ulubiony mój utwór tego artysty. Ta melodia ma w sobie coś hipnotycznego a przy tym inspirującego do rozmyślań...Dlatego słów polskich mi się zachciało żeby wyrazić to, co w duszy gra i by móc sobie swobodnie pośpiewać. A oto, co z tej chęci powstało!


Przeminął jasny czas
Znów się pokrył kurzem
Blask świtania i sen
I zgasł zachodu czar
Przepadł gdzieś
A czas go zabrał w morza swą czerń
Lecz wiesz...
Cokolwiek było
Może ożyć, gdy chcesz

Teraz patrzysz w lustro by
Znaleźć siebie
I codzienny swój odszukać chcesz sens
Bardzo starasz się
Wolną być
I nie bać się powrotu złych dni
Lecz wciąż potykasz się w mgle
A wspomnienia
Lawiną znów płyną i płyną...

Cokolwiek było
Gdzieś tam nadal wciąż jest
Wszystko, co było
Nosisz w sobie jak cierń
Cokolwiek było
Przecież nadal wciąż jest...

Lecz przecież prawo masz
Wierzyć wciąż w marzenia
I nie bać się znów latać jak ptak
Pofruniesz jeszcze raz
Choćby Ci słońce swym żarem
Zniszczyć chciało cały twój świat
Bo siły dość masz
By rozpoznać szczęście
Uwierzyć, uwierzyć, uwierzyć...

Wszystko, co było
Może dodać Ci sił
Cokolwiek będzie
Wskaże wyjście z tej mgły
Cokolwiek będzie
Niech się stanie, bo chcesz
Wolność jest wszędzie
Pofruń więc aż po kres

Cokolwiek było
Może ożyć, gdy chcesz...
Cokolwiek będzie
Niech się stanie, bo chcesz
Wolność jest wszędzie
Pofruń więc aż po kres

Wszystko, co było
Może dodać Ci sił
Cokolwiek będzie
Wskaże wyjście z tej mgły
Cokolwiek będzie
Niech się stanie, bo chcesz
Wolność jest wszędzie
Pofruń więc aż po kres...

 
(Przepraszam za niską jakość dźwięku)

Etykiety

Aborygeni afirmacja życia apel apel o pomoc asymilacja Australia autoanaliza bajka bal ballada baśń Beksińscy Bieszczady blackout bliskość blog blogi bór Cesarzowa Ki Cezary chleb choroba ciastka czarny bez czas czerwiec człowieczeństwo człowiek czułość Dersu Uzała deszcz dieta dobro dom dorosłość drama drama koreańska drewno droga drzewa trawiaste Dubiecko Dwernik Kamień dwudziestolecie międzywojenne dystopia dzieciństwo dzikie bzy ekologia elektryczność erotyk fajka film flash mob fotografie fotoreportaż glebogryzarka głodówka głód gospodarstwo goście góry Góry Flindersa grass tree grill grudzień grzyby Gwiazdka historia historie wędrujące horror humor humoreska idealizm II wojna światowa informacja inność inspiracja internet jabłka Jacuś Jacuś. gospodarstwo Jacuś. lato jajka Jane Eyre Jawornik Polski jesień jesień życia kalina Kanada kanały kangury kastracja klimat klimatyzm koala kobieta koguty kolędy komputer komunikacja konfitury konflikt koniec świata konkurs konstrukcja kosmos kot koziołek kozy Kraków Kresy kryminał kryzys książka kuchnia kulinaria kury kwiaty las lato legenda lipa lipiec lis listopad literatura los ludzie luty łąka maciejka macierzyństwo magia maj malarstwo maliny mantry marzenie maska metafora mgła miasteczko odnalezionych myśli Michael Jackson Mikołaj miłość Misia mit młodość moda mróz mróż muzyka muzyka filmowa nadzieja nalewki nałóg natura niebezpieczeństwo niezapominajki noc nowoczesność Nowy Rok obyczaje ocean odchudzanie odpowiedzialność odrodzenie ogrody ogród ojczyzna opowiadanie opowiastka opowieść Orzeszkowa osa Osiecka owoce pamięć pandemia Panna Róża park pasja patriotyzm pejzaż pierniki pies pieśni pieśń piosenka piosenki pisanie płot początek podróż poezja pogoda Pogórze Dynowskie polityka Polska pomidory pomysł poprawność polityczna porady postęp pożar praca prawda prezent protest protesty przedwiośnie przedzimie przemijanie Przemyśl przepis przetrwanie przetwory przeznaczenie przygoda przyjaźń przyroda psy psychologia ptaki radość recenzja refleksja relatywizm remont repatriacja reportaż rezerwat Riverland rodzina rok rośliny rower rozmowa rozrywka rozum rymowanka rzeka samotność San sarny sąsiedzi sens życia siano sierpień silna wola siła skróty słońce słowa słowa piosenki słowianie smutek solidarność South Australia spacer spiżarnia spontaniczność spotkanie stado strych susza susza. upał szadź szczerość szczęście śmiech śmierć śnieg świat święta świt tajemnica tekst piosenki teksty piosenek tęsknota tragikomedia trauma truskawki uczucia Ukraina upał urodziny uśmiech warzywnik wędrówka wędrówki węgiel wierność wiersz wierszyk wieś wigilia Wilsons Promontory wino wiosna wiosnaekologia wirus woda wojna wolność Wołyń wrażliwość wrotycz wrzesień wschód słońca wspomnienia wspomnienie współczesność Wszechświat wychowanie wycieczka wypadki wypalanie traw zabawa zabawa blogowa zachód słońca zapasy zaproszenie zbiory zdjęcia zdrowie zielarstwo zielononóżki zielononóżki kuropatwiane zima zioła zmiany zupa Zuzia zwierzęta zwyczaje żart życie życzenia Żydzi żywokost