sobota, 27 lipca 2013

Wańka wstańka, dwie matki i syn marnotrawny...




 …A życie toczy się dalej. Toczy się nawet bardzo intensywnie i nieustannie nabiera rozpędu. Aż się nieraz w głowie kręci od roboty i myślenia o tym, co jeszcze trzeba zrobić, z czym zdążyć. Czasem wpada się w jakąś koleinę i trudno się z niej wygrzebać, lecz przecież w końcu wypada pozbierać się by iść znów do przodu, bo czas ucieka i głupio byłoby przegapić jakąś ważną, niepowtarzalną przecież chwilę. Zdusić optymizm lipca wiecznym markoceniem, żalem i wspominaniem, roztrząsaniem problemów i spraw, na które nie ma się przecież wpływu. Człowiek to taka śmieszna zabaweczka  - wańka wstańka albo robak, który przewrócony na grzbiet długo przebiera bezradnie nóżkami, ale wreszcie daje radę powstać i pobiec swoją ścieżką. I na tym życie polega. U każdego z nas. Tak musi chyba być a więc chociaż w trybikach coś tam skrzypi, to jednak wciąż jako tako działa ta tajemnicza maszyneria wewnątrz nas, która nakazuje by pomimo wszystko brnąć naprzód!




   Skończył się właśnie u nas czwarty w tym roku i ostatni wylęg kurcząt z inkubatora. Te pierwsze, o których pisałam kilka miesięcy temu są już duże i samodzielne. Następne pokolenia też nieźle sobie radzą na wybiegach i w kurnikach. A wszystko to bezustannie głodne! Latam więc jak fryga od jednego do drugiego i karmię to żarłoczne, ćwierkające towarzystwo. Czasem przykucnę w kurniku starszaków i wystawiam do nich dłoń a one wskakują ochoczo na moje palce i trzymają je mocno chłodnymi, drobnymi, oliwkowymi w kolorze łapeczkami, patrząc na mnie i przekrzywiając śmiesznie łebek. Są w wieku, gdy jeszcze wszystko je ciekawi a ta ciekawość przeważa nad lękiem i nieufnością. Badają teren. Wskakują gdzie tylko się da. Lubią kontakt z człowiekiem. To taki niezwykły, lecz niestety, krótki czas. Potem będą coraz bardziej dzikie i ostrożne a jedynym wabikiem, który sprawi, że bez lęku, tłumnie i gwarnie otoczą moją postać stanie się jedzenie przynoszone im przeze mnie co dzień w charakterystycznym, białym wiadrze.


   Okazuje się, że nasze kozy nie znoszą paść się same i stojąc za płotem ogrodu w łanie soczystej, młodej trawy uparcie pobekują i manifestują swoje niezadowolenie. A ja mam tak szczelnie wypełniony czas, że na łące mogę teraz spędzić z nimi zaledwie kilkanaście minut. Potem pędzę do swoich obowiązków a kozule wzywają mnie wciąż niepocieszone. Pozostawione samym sobie na polu plączą się wokół kołków, zamotują nogi w sznurek a niekiedy na skutek wariackich skoków przez siebie spinają się postronkiem w jedno i stoją tak, jak rozwrzeszczana, unieruchomiona grupa Laokoona. Lecę więc do nich czym prędzej na ratunek. Odplątuję przestraszone, rozmeczane wniebogłosy kozy. Przemawiam im do rozumu i drapię uspokajająco między rogami tak, jak lubią. Przepinam je dalej od siebie by nie doszło do następnej plątaniny ciał. I znowu wzywają mnie inne, nie cierpiące zwłoki obowiązki.
   Właśnie przy pomocy uczynnego sąsiada zmajstrowaliśmy z Cezarym dla nich specjalne, obracające się kółka z łańcuszkami zapobiegające zaplątywaniu się. Może to pomoże! Może kozuchy nareszcie polubią pasienie na świeżym powietrzu. W swojej koziarni  jedzą wszystko bardzo chętnie. Najbardziej lubią ziemniaki i owies. Ścinamy też z mężem gałązki drzew owocowych, trawy i zioła dla nich, dogadzając tym wybrednym stworzeniom i zżymając się sami na siebie, że im ulegamy. Ale przecież to jeszcze dzieciaki, więc należy im się więcej troski i rozpieszczania, prawda?


    
    Ale, o czym to ja miałam…? Ach tak! Najpierw o dwóch matkach. Otóż w jednym z naszych kurników od prawie miesiąca dwie kwoki – beżowa czubatka i zielononóżka siedziały wspólnie na jednym gnieździe, uparcie czekając na potomstwo. I wreszcie się doczekały! Na spółkę wysiedziały czworo piskląt i bardzo dzielnie się nimi opiekowały, zapewniając im ciepło, bezpieczeństwo i spokój. Dzieliły się obowiązkami i wymieniały się w gnieździe miejscami tak, by każda mogła poczuć uroki macierzyństwa. Widać, że dobrze czuły się razem a ich maleństwom nie brakowało przy tak ofiarnych mamach ptasiego mleka. Kwoki pokazywały im, co jeść i pić, jak grzebać. Przemawiały do pociech i tłumaczyły zawiłości kurzego świata. A wieczorem obie matki zasypiały zgodnie przytulone do siebie i spokojne. Natomiast w gęstwinie ich ciepłych piór spały poćwierkujące rozkosznie pasiaste kurczęta zielononóżek. Obserwuję z ogromnym zainteresowaniem, wzruszeniem oraz podziwem tę nową dla mnie sytuację, dziwiąc się samej sobie, jak mogłam kiedyś uważać kury za głupie stworzenia. 


Ponieważ tak wspaniałe z moich kwok matki postanowiłam wreszcie zaryzykować i podłożyć im do gniazda niedawno wylęgnięte z inkubatora kurczęta. Zaniosłam im wieczorem dwadzieścia piskląt a one zaopiekowały się nimi troskliwie, rozkładając jeszcze szerzej skrzydła i zagarniając ogłupiałe przeprowadzką maluchy pod siebie. Tak się cieszę, że niedawne sierotki ze sztucznej wylęgarni będą miały tak dobre, przybrane mamy! Na pewno korzystnie zrobi to ich psychice i ogólnemu rozwojowi. Szkoda, że w maju i czerwcu nie miałam komu podłożyć tamtejszych piskląt. Dorastałyby z innymi kurami a nie tak, jak teraz osobno, w pozbawionym wzorców zachowań starszych kur i kogutów oraz ich opieki przedszkolu.


  
    I wreszcie o synu marnotrawnym…Pamiętacie moją opowieść o niewiernym kocie, zwanym przez nas Tureckim, który zmieniwszy obiekt uczuć zamieszkał w sąsiednim przysiółku u pijaczka Romanka i został przez niego nazwany Rudolfem? Otóż parę dni temu Rudolf Turecki wrócił do nas! Patrzę ja rano przez okno a tam, na wystawionej przez nas przed budynek gospodarczy zielonej kanapie po poprzednim właścicielu naszego domu Staszku, śpi mocno wyciągnięty jasnorudy kot. Na ten widok przetarłam oczy ze zdumienia i zapytałam samą siebie, jakim cudem brat bliźniak Tureckiego, rudy kot Antek, którego przed chwilą nakarmiłam w kuchni na piętrze zdołał błyskawicznie wyjść z domu i natychmiast pogrążyć się w tak głębokim śnie?! Na wszelki wypadek, przeskakując po dwa chody na raz wróciłam do kuchni, by upewnić się, czy żarłoczny kocur nadal ucztuje. Właśnie chłeptał mleko i zerknął na mnie sennym wzrokiem, półprzytomny od błogości, której dostarczał mu ten biały napitek. Znów szybko zbiegłam na dół, by popatrzeć na leżącego kota. Serce zadudniło mi wówczas przejęciem, niedowierzaniem i wzruszeniem. Tak! To mój niewierny Turecki spał sobie smacznie i jak gdyby nigdy nic wyciągał się w pozie nieprzyzwoicie leniwej i swobodnej na skąpanej w słońcu kanapie.

   Otworzyłam drzwi. Najpierw, jak zwykle weszła Zuzia witając się wylewnie i oblizując mi ręce. Kilka chwil potem pojawił się Turecki, który popatrzył na mnie czule i miauknął coś słodko na dzień dobry. Otarł się przyjaźnie o Zuzię a potem wskoczył mi na ręce lgnąc do mnie z całej siły. Mrucząc głośno, obejmował w charakterystyczny dla siebie sposób moje nadgarstki. 

- Och, jak Ty schudłeś biedaku! Jak ci futerko zjaśniało! – szepnęłam, wtulając twarz w jego mięciutką, pachnącą wiatrem sierść.
- Cóż to się stało, że zdecydowałeś się nareszcie odwiedzić nasze skromne progi, Ty huncwocie? – z lekkim przekąsem spytałam rozanielonego kota, tuląc go w ramionach i wchodząc po schodach do kuchni.
W odpowiedzi kot zmrużył piękne oczy a potem otworzył je szeroko i starał się telepatycznie odpowiedzieć na moje pytanie. A mnie zaczęło się wówczas przypominać, że przecież jego nowy opiekun Romanek mówił mi przy okazji kwietniowej wizyty u niego, iż w lipcu wybiera się do szpitala i nie będzie mógł wówczas zając się Rudolfem, czyli moim Tureckim.
 -I pewnie teraz właśnie jest ten czas. Kota nie ma kto nakarmić, a więc jak trwoga, to do Boga! – sarkastycznie mruknęłam sama do siebie, obserwując wychudzonego rudzielca jak pałaszuje z rozkoszą zwykłą, niezbyt przez niego niegdyś lubianą suchą, kocią karmę a potem chlipie z miseczki mleko.
- Och, ty niewdzięczny kocie! Synu marnotrawny! Ciekawe, czy zostaniesz u nas na zawsze? A może tylko rad, nie rad wpadłeś tu na wakacje, do darmowej jadłodajni i pójdziesz sobie do Romanka, gdy tylko tamten wróci ze szpitala? – zrzędziłam, sadzając kota na wyściełanym miękko krześle, głaszcząc go pieszczotliwie i żałując, iż jak zwykle nie mam czasu by posiedzieć z nim dłużej.


   Był to wczesny poranek, pora, gdy otwieram kurniki, roznoszę wszystkim kurom karmę, ziarna i wodę. Potem idę do starych kotek mojej zmarłej sąsiadki, które na zmianę z jej mieszkającą w sąsiedniej wsi rodziną dożywiam. Następnie szykuję wielką miskę specjalnej mieszanki z jajek, bułki tartej, ziemniaków i makaronu dla średnich kurcząt. Zaglądam do kwok. Sprawdzam, czy coś nowego się nie wylęgło. Wstawiam do gotowania ziemniaki w parniku. Biegnę z Zuzią na grządki po coś świeżego na śniadanie. Wciąż jeszcze mamy dużo sałaty. Sporo jest też ogórków i pomidorów oraz ulubionej przez nas czarnej rzepy. Pięknie dojrzewają cukinie, kabaczki i patisony. Zaczynają kwitnąć słoneczniki.


   W tym czasie Cezary wyprowadza kozy na trawnik koło ogrodu. Trawa jest tam młoda, świeża i soczysta a przyjemny, poranny chłodek sprawia, że nawet nasze rozkapryszone kozuchy przez kilkanaście minut są cicho i pałaszują aż miło patrzeć. Po powrocie mój mąż zastyga w zadumie przy coraz bardziej przypominającej altanę zarysie naszej przyszłej, letniej kuchni. W myślach szykuje sobie pewnie front robót na cały dzień. Potem znika w czeluściach drewutni, gdzie przygotowuje wszystkie niezbędne do realizacji swych planów narzędzia. Taszczy deski, dachówki, łaty i bale do budowli. Ostrzy łańcuch od piły. A przysiadłszy na ławeczce przed budynkiem gospodarczym wyczesuje białe kłaki z Zuzi oraz popala z rozkoszą skręcane przez siebie własnoręcznie papierosy. Tak, znowu papierosy, niestety! Już nic nie mówię, bo po bo mam strzępić język po próżnicy? Chce, to pali. Jakieś przyjemności w końcu trzeba w życiu mieć, bo to życie jest dziwnie krótkie a każda chwila bezcenna. Nie wiadomo, co będzie jutro? Czy w ogóle będzie? A więc póki trwa dzisiaj cieszmy się tak, jak umiemy tym dniem i dogadzajmy sobie w miarę swoich możliwości i skromnych przecież potrzeb.
   Wreszcie przychodzi pora naszego śniadania, które celebrujemy jak długo się da, wiedząc o tym, że zaraz po nim wsiąkniemy na dobre w robotę i dopiero późno po południu grające marsza weselnego kiszki przypomną nam o tym, że trzeba by znowu coś wrzucić na ząb.


  Ale wróćmy do Tureckiego. Najadłszy się i napiwszy wyszedł z domu i przez kilka następnych godzin tyle go widzieli. Już nawet pomyślałam, że wpadł do nas tylko z towarzyską wizytą, nie mając zamiaru zostawać na dłużej. Myliłam się jednak. Po południu kotek jak gdyby nigdy nic wrócił. Posiedział w pozie sfinksa na dębowym balu w letniej kuchni. Obsikał koło od naszego samochodu, znacząc w ten sposób teren i biorąc znowu we władanie nasze podwórze. Truchtem wbiegł na piętro. Znowu podjadł sobie smacznie a potem ułożył się wygodnie na mięciutkiej poduszce w niedawno wyremontowanym przez nas pokoju. I spał tak słodko i niewinnie aż do wieczora. Potem znowu przepadł na kilkanaście godzin. Zniknął swoim zwyczajem jak błędny ognik. Aby wrócić następnego dnia po południu, najeść się a potem drzemać rozkosznie w blasku zachodzącego słońca na ulubionej, zielonej kanapie po Staszku…


niedziela, 7 lipca 2013

Eurykleja





Są ludzie, których nie ma
Na codzień tkwią w niebycie
Nieważni, przeźroczyści
Spędzają tak swe życie
Coś robią i coś mówią
Są bardziej tłem niż treścią
Wydają się, jak proza
A inni są poezją
Lecz czasem jest ich chwila
Z niebytu głos przemawia
Są świadkiem i są słowem
Co zmienia zdarzeń bieg
Jak skromna Eurykleja*
Odysa znak poznawszy
Dała mu prawo istnienia
I ukoiła lęk

Każdego czeka moment
Gdy z chóru, jak solista
Wystąpi i wyśpiewa
Własny, odmienny ton
A potem wróci w mglistość
Jak gdyby nigdy nie istniał
I tylko ciszę muśnie
Cichnących wspomnień dzwon…



                                                                                                                                      *Eurykleja - stara piastunka Odyseusza

   Choć tętniący życiem i kolorami lipiec króluje za oknem, mnie ostatnio smutek czarnym skrzydłem okrył duszę. W ubiegłym tygodniu umarła moja najbliższa, bardzo dobra sąsiadka. Bardzo dobra, skromna i mądra kobieta. Wrazliwy, uczciwy, pracowity człowiek. Była mi przyjaciółką. Była...
Historia życia tej kobiety stała się dla mnie jedną z inspiracji przy pisaniu "Jadwigi z Modrzewiowej doliny". 

wtorek, 2 lipca 2013

Śpiewanka lipowa



Zbieram mojej lipy delikatne kwiecie
Odurza swym zapachem i łagodnie śpiewa
Przenosi w dawne lipce, opowieści niesie
O czasach, co odeszły, o młodości drzewa

Dawniej rząd kosiarzy grał muzyką w polach
A sierpy księżycem wśród kłosów błyszczały
Cepy i młocarnie stukały w stodołach
A chochoły czujnie wiosek pilnowały

Wieczorem kapliczki przydrożne szeptały
Modlitwy dziękczynne za łaskawe słońce
A lipy i kasztany łagodnie szumiały
Grając ludziom do snu spokojności koncert

Kiedyś w lesie rosło moc prastarych buków
A pod lipą siadały babunie sędziwe
Modlitwy szeptały i bajki dla wnuków
Błogosławiły żniwom, wędrowcom i niwie

Wspominały lata dziecięce, beztroskie
Gdy pod cieniem lipy wianki z chabrów wiły
A przy tym w głos śpiewały na calutką wioskę
O Zosi, co ją wiedźmy w drzewko przemieniły

 Bo nie chciała im oddać warkocza jasnego
A zamiast czarowania wolała robotę
Teraz jako lipka tęskni do miłego
I czeka wciąż na niego w pogodę i słotę

Pieśń usłyszał dziedzic, konia wstrzymał swego
Uśmiechnął się do dzieci, rzucił im miedziaki
Dały mu naręcze kwiecia lipowego
A potem się rozpierzchły jak radosne ptaki

Nie ma tamtych buków, dziewczynek, staruszek
Lecz nadal tętni życiem lipa dobrotliwa
Strzeże cichych wspomnień, delikatnych wzruszeń
Światu się przygląda mądra i cierpliwa

Dwieście lat tu rośnie albo jeszcze dłużej
I spogląda w serca ludziom, co przechodzą
Przetrwa srogie zimy, wichury i burze
I powita wiersze, co się tu narodzą…








Etykiety

Aborygeni afirmacja życia apel apel o pomoc asymilacja Australia autoanaliza bajka bal ballada baśń Beksińscy Bieszczady blackout bliskość blog blogi bór Cesarzowa Ki Cezary chleb choroba ciastka czarny bez czas czerwiec człowieczeństwo człowiek czułość Dersu Uzała deszcz dieta dobro dom dorosłość drama drama koreańska drewno droga drzewa trawiaste Dubiecko Dwernik Kamień dwudziestolecie międzywojenne dystopia dzieciństwo dzikie bzy ekologia elektryczność erotyk fajka film flash mob fotografie fotoreportaż glebogryzarka głodówka głód gospodarstwo goście góry Góry Flindersa grass tree grill grudzień grzyby Gwiazdka historia historie wędrujące horror humor humoreska idealizm II wojna światowa informacja inność inspiracja internet jabłka Jacuś Jacuś. gospodarstwo Jacuś. lato jajka Jane Eyre Jawornik Polski jesień jesień życia kalina Kanada kanały kangury kastracja klimat klimatyzm koala kobieta koguty kolędy komputer komunikacja konfitury konflikt koniec świata konkurs konstrukcja kosmos kot koziołek kozy Kraków Kresy kryminał kryzys książka kuchnia kulinaria kury kwiaty las lato legenda lipa lipiec lis listopad literatura los ludzie luty łąka maciejka macierzyństwo magia maj malarstwo maliny mantry marzenie maska metafora mgła miasteczko odnalezionych myśli Michael Jackson Mikołaj miłość Misia mit młodość moda mróz mróż muzyka muzyka filmowa nadzieja nalewki nałóg natura niebezpieczeństwo niezapominajki noc nowoczesność Nowy Rok obyczaje ocean odchudzanie odpowiedzialność odrodzenie ogrody ogród ojczyzna opowiadanie opowiastka opowieść Orzeszkowa osa Osiecka owoce pamięć pandemia Panna Róża park pasja patriotyzm pejzaż pierniki pies pieśni pieśń piosenka piosenki pisanie płot początek podróż poezja pogoda Pogórze Dynowskie polityka Polska pomidory pomysł poprawność polityczna porady postęp pożar praca prawda prezent protest protesty przedwiośnie przedzimie przemijanie Przemyśl przepis przetrwanie przetwory przeznaczenie przygoda przyjaźń przyroda psy psychologia ptaki radość recenzja refleksja relatywizm remont repatriacja reportaż rezerwat Riverland rodzina rok rośliny rower rozmowa rozrywka rozum rymowanka rzeka samotność San sarny sąsiedzi sens życia siano sierpień silna wola siła skróty słońce słowa słowa piosenki słowianie smutek solidarność South Australia spacer spiżarnia spontaniczność spotkanie stado strych susza susza. upał szadź szczerość szczęście śmiech śmierć śnieg świat święta świt tajemnica tekst piosenki teksty piosenek tęsknota tragikomedia trauma truskawki uczucia Ukraina upał urodziny uśmiech warzywnik wędrówka wędrówki węgiel wierność wiersz wierszyk wieś wigilia Wilsons Promontory wino wiosna wiosnaekologia wirus woda wojna wolność Wołyń wrażliwość wrotycz wrzesień wschód słońca wspomnienia wspomnienie współczesność Wszechświat wychowanie wycieczka wypadki wypalanie traw zabawa zabawa blogowa zachód słońca zapasy zaproszenie zbiory zdjęcia zdrowie zielarstwo zielononóżki zielononóżki kuropatwiane zima zioła zmiany zupa Zuzia zwierzęta zwyczaje żart życie życzenia Żydzi żywokost